Zaznacz stronę

Opowiadania laureatów konkursu “Opowiadanie z dworcem w tle…”:

Aleksandra Kowal - Skalki

Aleksandra Kowal

Skalki

125-letnia stacja kolejowa w Nowych Skalmierzycach kojarzy mi się z różnymi chwilami w moim życiu. Pamiętam jedną z nich, kiedy zawoziłam z mamą na dworzec siostrę, która jechała pociągiem do Poznania na studia. Uczucia smutku, żalu i trochę złości, że mnie zostawia, tkwiły we mnie jakiś czas. Ale gdzieś w środku czułam, że spełnia marzenia, robi to, co chce. Bałam się, że nie wróci więcej do mnie, zostanie tam i nie przyjedzie na ten sam dworzec, na którym widziałam ją po raz ostatni. Na szczęście wszystko się inaczej potoczyło.

Każdego ranka próbowałam wstawać wcześniej, by spędzić z siostrą więcej czasu, przygotowywałam śniadanie, szukałam filmów, które razem możemy obejrzeć, patrzyłam na miejsca, gdzie możemy pójść na spacer. Spędzałyśmy razem całe wieczory, nie chciałam stracić ani sekundy. Czasami marzyłam o tym, żeby zatrzymać czas, by ta chwila nie minęła, ale nie udało się… Nie żałowałam żadnego momentu, bo każdy był wyjątkowy, niezwykły, cudowny, niestety wskazówek zegara nie dało się zatrzymać. Zastanawiałam się, dlaczego te najlepsze chwile nie mogą trwać wiecznie?

Pewnego wieczoru zauważyłam coś, czego najbardziej się bałam. Moja siostra zaczęła się pakować. Gdy tylko zobaczyłam walizkę, łezka zakręciła mi się w oku. Spostrzegłam, że pakuje kosmetyki, ubrania na cieplejsze dni i na zimniejsze wieczory, a także nasze zdjęcie… Wzięła jeszcze swoje ulubione perfumy do ręki i zaniosła je do przedpokoju. Chodziłam za nią krok w krok. Widziałam, że gromadzi miski, szklanki oraz widelce, byłam świadkiem, gdy ukradkiem schowała do kieszeni obróżkę naszego psiaka tak, jakby chciała zabrać część naszego domu, jakby chciała nas wszystkich mieć przy sobie.

– O której masz pociąg? – zapytałam ze smutkiem w głosie.

– Wieczorkiem, koło 18:27 – odpowiedziała.

– Kiedy wrócisz? – nie przestawałam pytać.

– Nie wiem, pewnie za tydzień, dwa może trzy… – Na te słowa posmutniałam jeszcze bardziej.

Przez połowę dnia byłam przygnębiona jej wyjazdem do Poznania. W tym momencie zaczął obficie padać deszcz, mocno wiał wiatr. Gdzieś w oddali widziałam błyski i oznaki burzy.

Późnym popołudniem przyszedł czas na wyjazd sprzed domu. Tata pomógł zapakować walizki do auta, ja, mama i siostra już miałyśmy wyjeżdżać, ale w ostatniej chwili do samochodu wskoczył nasz ukochany piesek. Pewnie chciał się pożegnać, tak jak i ja… Gdy dojechaliśmy na dworzec w Nowych Skalmierzycach, poczułam się jakoś dziwnie, po prostu nie chciałam się żegnać, to była ostatnia czynność, na jaką teraz miałabym ochotę. W mojej głowie ciągle krążyły myśli o wspólnie spędzonych chwilach. Niestety, w końcu przyszedł czas pożegnania. Weronika, czyli moja siostra, przytuliła mnie. Przyjechał pociąg, a ja nie chciałam jej puścić. Wtedy mama przysunęła mnie w swoją stronę. Z daleka zobaczyłam tylko postać, która przed chwilą stała obok mnie, a teraz  wsiadała do pociągu. Gdy odwróciłam na chwilę wzrok, już nie było jej ani pociągu… Stwierdziłam, że wolę pójść do auta i nie patrzeć na to, co mnie przygnębia. Mój pies wyczuł u mnie żal i natychmiast się we mnie wtulił. Domyśliłam się, że on też tak samo tęskni za Weroniką.

Resztę dnia pełnego emocji przeleżałam w łóżku, słuchając mojej ulubionej muzyki i przeglądając nasze wspólne zdjęcia. Przez te kilka tygodni robiłam prawie to samo. Pierwsze w życiu rozstanie z tak ważną dla mnie osobą było dla mnie bardzo trudne. Kilka razy  prosiłam mamę, by zawiozła mnie na dworzec w Nowych Skalmierzycach. Zgodziła się. Czasami, gdy byłam na miejscu, czułam się jeszcze gorzej. Powracał smutek… Budynek dworca wydawał mi się ogromny, tak jakby dotykał czubkiem nieba. Miał swoją historię, a w zasadzie historie ludzi, którzy go budowali, wyruszali z niego w podróże swojego życia, a może tak jak i ja siadali na ławeczce i po prostu na kogoś czekali.  Często zadawałam dworcowi różne pytania: „Czy inni też tęsknili?”, „Wrócili do domu?” „Cieszyli się?” „Płakali?”. Chciałam znać na nie odpowiedź, ale gdy je zadawałam, była głucha cisza… Spacerowałam  niekiedy wzdłuż torów z mamą i moim psem, opowiadałyśmy sobie  o różnych wspólnych wyprawach. Czasami nadjeżdżał pociąg i wysiadali podróżni. Myślałam wtedy: „Może wysiądzie moja siostra…”.

Niedaleko dworca można kupić pyszne, tradycyjne lody, więc mama zabierała mnie na nie, aby mnie rozweselić. Siedząc na ławeczce, widziałam z daleka kawałek budynku dworca. Wyróżniał się na tle innych budowli swoją architekturą. W każdym ujęciu wyglądał inaczej. Z bliska ogromny, czerwony, ceglasty gmach niczym zamek, z daleka wytworny budynek  wyróżniający się na tle innych swoim pięknem. I wtedy pomyślałam, że moja relacja z siostrą jest też wyjątkowa, jedyna i niepowtarzalna jak dworzec w Nowych Skalmierzycach!

Zadzwoniłam do siostry.

– Nareszcie odebrałaś, jak tam? Ładne to twoje nowe mieszkanko? – Zapytałam.

– No, witam moją siostrzyczkę! Jest cuuuudownie, ale brakuje mi was. – Odpowiedziała, a ja wyczułam drżenie w jej głosie.

– My za tobą też, i to bardzo. Brakuje mi ciebie… – odparłam.

I tak minęły ponad dwie godziny. Śmiałyśmy się, wygłupiałyśmy, mówiłyśmy jak bardzo za sobą tęsknimy, ale i tak siostra nie wiedziała, że ja tęsknię za nią jeszcze bardziej niż ona za mną. Próbowałyśmy rozmawiać codziennie, czasami się nie udawało. Jednak często po zakończeniu naszych rozmów jeszcze pisałyśmy o różnych sprawach, które wpadały nam do głowy. Któregoś wieczoru zasnęłam z telefonem w ręce. Rano zobaczyłam SMS:

– O 19:00 w „Skalkach”. – Ja i Weronika tak nazywamy Nowe Skalmierzyce – stację kolejową. Nareszcie się doczekałam, szybko pobiegłam do rodziców poinformować ich, że o 19:00 jedziemy po Werę. Gdy nasz piesek usłyszał jej imię, wskoczył na mnie, a ja się przewróciłam. Zaczął mnie lizać po całej twarzy i machał ogonem nieprzerwanie. Zjedliśmy śniadanie, poszłam się przejść z rodzicami na spacer, który dłużył się niemiłosiernie. Po powrocie do domu wybiła godzina 15:30. Wiedziałam, że jest coraz bliżej spotkania z siostrą. Zjedliśmy obiad, potem obejrzeliśmy film, który właśnie leciał w telewizji, ale nawet za największe skarby świata nie jestem w stanie przypomnieć sobie jego fabuły. Wybiła godzina 18:40. Szybko chwyciłam kurtkę i smycz. Mama pochwyciła kluczyki do auta i w okamgnieniu pojechałyśmy do Skalek. Przemierzałyśmy te same drogi, co zawsze, ale dla mnie mijane domy były wyjątkowo piękne, ogródki niezwykle zadbane, a psy przybłędy radośnie machały ogonem. Cały świat uśmiechał się do mnie.

Na miejsce dojechałyśmy, gdy pociąg już hamował. Zobaczyłam moją siostrę i pobiegłam ją przytulić, nie chciałam jej puścić. Wreszcie wykrztusiłam:

– Bardzo się za tobą stęskniłam.

– Ja za tobą też, siostrzyczko – odpowiedziała z uśmiechem.

Poczułam, że coś na mnie wchodzi. Odwróciłam się i zobaczyłam naszego pieska, który skakał z radości. Po chwili podeszła do nas mama i również dołączyła się do rodzinnych uścisków powitalnych. Wtedy nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że dworzec patrzy się na nas. Wydawało mi się, że w ciemnych oknach gmachu migają przyjaźnie jasne światełka. Stałyśmy przez chwilę na skalmierzyckim (albo jak z siostrą wolimy skalskim) dworcu. Potem pojechałyśmy do domu.

Jeszcze do niedawna nie chciałam przyjeżdżać na stację kolejową w Nowych Skalmierzycach. Teraz jednak wiem, że to jest miejsce, gdzie spotkam osobę, za którą tęsknię. Bardzo polubiłam wizyty w Skalkach. Często odwiedzam dworzec, siadam i słucham muzyki. To on nauczył mnie, że czekanie może być piękne …

Jerzy Wojtczak - Ze Skalmierzyckiego dworca do Lozanny

Jerzy Wojtczak

 Ze Skalmierzyckiego dworca do Lozanny

Opowiadanie zatytułowane „Ze skalmierzyckiego dworca do Lozanny” jest jednym z wielu fabularyzowanych szkiców historycznych, powstałych przy wykorzystaniu faktów z dziejów przygranicznych Skalmierzyc Nowych. Fakty historyczne przeplatają się z narracją fabularną jaka mogła w rzeczywistości zaistnieć. Pierwszoplanowym celem autora było wskazanie czytelnikom wspaniałej powieści Marii Dąbrowskiej „Noce i dnie” faktu, iż przygraniczne Skalmierzyce trafiły na łamy literatury narodowej pod nazwą „Witoszyce”. Zasadnicze tło opowieści oparte jest na historii bohaterów dzieła, jednak akcja krótkiego opowiadania urealniona jest postaciami i obrazami Skalmierzyc z początków powstania dworca granicznego – pruskiego okna na świat. Sądzę, iż Maria Dąbrowska wybaczy mi, że tak bardzo skaleczyłem jej dzieło i bez jej zgody wykorzystałem bohaterów „Nocy i dni”. Także na stronie tytułowej wykorzystałem rysunek z ostatniego wydania powieści. Fotografie dworca skalmierzyckiego pochodzą ze zbiorów autora.

Autor

W Serbinowie 1903 roku

Jeszcze ciemność spowijała dwór serbinowski, gdy stróż nocny walił w podwórzowy dzwon wzywając służbę do porannego obrządku. Z kurnika dobiegał donośny głos koguta, budzącego nie tylko swoje towarzyszki snu, ale też co niektórych parobków wylegujących się  w wymoszczonych słomą łożach zbitych z drewna i ukrytych w zakamarkach obór. Karczmarzyna ze swoją dziewką niosąc puste skopki, szły nieco opieszale ku oborze, gdzie  krowy podnosiły się ze swych legowisk, aby poddać się codziennemu rytuałowi dojenia. Mgła unosząca się nad serbinowskimi stawami oraz panujący ziąb nie zachęcał do codziennych obowiązków, które były udziałem całej służby folwarcznej. Ranki stawały się już chłodniejsze tak, że i owczarz z pomocą parobków rozpoczął ogacanie zagródek młodych cieląt, co to się w tym roku wycieliły.

Budził się także dwór stojący w pobliżu zabudowań gospodarczych wśród starych drzew, które przynaglone jesienną porą zrzucały ostatnie pożółkłe liście. Zupełnie bez zwykłego wigoru Bogumił wstał z ciepłej pościeli słysząc za drzwiami podśpiewywanie Felicji. W kuchni pod blachą buchał już ogień rozpalony przez Żarnecką, dając nadzieję gorącej strawy na śniadanie. Rytuał rozpoczynania dnia powtarzany od lat uległ jakby jakiejś zmianie od czasu, gdy pani Barbara Niechcicowa podjęła decyzję przeprowadzki z dziećmi do Kalińca. Ostatnimi czasy wielokrotnie powtarzała: „dzieci na ludzi  trzeba wyprowadzić i do szkół je posłać, żeby w tych serbinowskich błotach, do końca się nie zmarnowały”. – Jaka ich tutaj przyszłość czeka? – głośno mówiła, jakby w ten sposób chciała sama siebie usprawiedliwić przed swym sumieniem, a i być może przed mężem, który nie widział nic dobrego w takiej rozłące. Przecież gdy dzieci podrosną można by je było zapisać na pensje, jakie w niedalekim Kalińcu są prowadzone. Bogumił, bywając tam często, znał  niejedną z zacnych obywatelek, które takim zawodem się parały i znane pensje dla ziemiańskich dzieci prowadziły. Dla Tomaszka zresztą planował naukę w Instytucie Agronomicznym, który dałby mu fachowe podstawy wiedzy o prowadzeniu gospodarstwa. W nim też upatrywał swego następcę w Serbinowie i z nim wiązał największe nadzieje.

Gdy Żarnecka, podochocona z rana łykiem gorzałki ukrytej w spiżarni, zdążyła żuru nagotować, Bogumił wyszedł na podwórze, aby wydać dyspozycje plenipotentowi, który głośnym krzykiem popędzał stajennych, aby obrządek koni i bydła kończyli, i młócenie pszenicy w stodole zaczęli. Jeszcze w tym tygodniu miał przyjechać kupiec, co to na giełdę do Wrocławia jeździ i już tamtej niedzieli wspominał, że ceny dobrze stoją i przed zimą dobrze byłoby trochę worków sprzedać. Pieniądze w gospodarstwie zawsze potrzebne, a teraz tym bardziej, że wynajęte obszerne mieszkanie dla Barbary z dziećmi w kamienicy naprzeciw kolegiaty dość dużo kosztuje. O ciepłych ubraniach dla Agnisi, Tomaszka i Emilki też Basia wspominała, gdy przed tygodniem ich stancję nawiedził zawożąc do Kalińca pełen wóz zaopatrzenia, przez samą Żarnecką przygotowany. Wraz z wyjazdem żony i dzieci z Serbinowa głucho i pusto stało się, nie tylko we dworze, ale też i w spiżarni.

Do spraw prowadzenia domu to już Bogumił głowy nie miał. Przecież była to domena jego żony, której się nie sprzeciwiał i we wszystkim ulegał, zdając się na jej nieustanną troskę i zapobiegliwość. Gdy tylko zniknął za horyzontem Serbinowa powóz Szymszyla wiozącego panią Niechcic i jej dzieci do Kalińca, to skrzydła opadły nie tylko Bogumiłowi, ale też starej Żarneckiej, co to wszystkie dzieci wychowała i nieustanną pieczę nie tylko nad kuchnią ale i całym domem miała. Nieraz to i sama pani Niechcicowa ustąpić musiała, gdyż jej słowo musiało być najważniejsze. Teraz jednak, gdy pustki nastały w Serbinowie, to i drzwi do spiżarni lub kredensu częściej się otwierały, a i sama Żarnecka nie zawsze mowę składną miała, po której to Felicja choć nie od kuchni była, ale i garnkami zająć się musiała.

Jeszcze tylko kilka tygodni i Serbinów na nowo ożyje – myślał – gdyż, jak to Żarneckiej oznajmił – Basia z dziećmi na pewno z Kalińca zjadą i święta razem spędzą.                          Takie też myśli przez głowę mu chodziły już od samego rana, zapominał przy tym, że sąsiad z niedalekiego Pamiętowa z wizytą się wpraszał. Podobno jego córka z Warszawy przyjechała i, jak mawiał jej ojciec z wielkim ukontentowaniem, pragnie na wsi osiąść, bo jej miejskie życie sprzykrzyło się „aż nadto”, a zauroczona wsią i Pamiętowem, tutaj pragnie zamieszkać.

 

    Panna Ksawera

Zajęty wyprowadzką żony Bogumił nie bardzo słuchał Woynarowskiego, gdy spotkali się na targu w Kalińcu. Zupełnie nie w głowie były mu teraz sąsiedzkie wizyty, tym bardziej, że zawsze Basia była duszą towarzystwa i ona, wspominając młode lata w mieście spędzone, rada była towarzystwo przyjmować. Serbinów często gościł bliższą i dalszą rodzinę, a podczas tych zjazdów wspomnieniom, a niekiedy też żalom nie było końca. Basia z wypiekami na twarzy słuchała opowiadań sióstr i szwagierek o urokach życia w mieście, o ich spotkaniach, rautach, udzielaniu się w Towarzystwie Dobroczynnym. Szczytem wszystkiego były relacje o przedstawieniach teatralnych, na których one bywały – nie opuszczając żadnej premiery. Jakiż to „teatr” Basia miała w Serbinowie? Wieczne utyskiwania i narzekania na pogodę, na złe plony, na niskie ceny zboża. Wysłuchiwanie zwierzeń Bogumiła o kłopotach w gospodarstwie to był jej cały „teatr”. Jakąż to kulturę ona miała na tym odludziu wśród rzeszy fornali i parobków. Nawet kształceniem dzieci musiała zająć się sama, gdyż ciągle brakowało na guwernantkę. Jaka przyszłość czeka nasze dzieci? – nieraz powtarzała, chodząc po pokoju.

Było to ciągłe pytanie, jakie słyszał Bogumił, gdy zmęczony wieczorem siadał w fotelu pragnąc rozprostować zesztywniałe kości. Lat mu już przybywało, a jak sam mówił, że starzeje się bo „więcej żyję przeszłością niż przyszłością”. Gdy opierał głowę o fotel, zaciągając się dymem z cybucha, w oczach śmigały mu sceny z jakże bujnego życia. Najwięcej wspomnień, którymi lubił obdzielać rodzinę dotyczyło ostatniego powstania. Powstańczy los był udziałem nie tylko jego, ale też wielu jego znajomych, a przede wszystkim przodków. Niechcicowie posiadali niegdyś na Kresach majątki, które tracili po kolejnych powstaniach.

Siadając do nieco spóźnionego śniadania, aby napełnić nieco brzuch, usłyszał przed domem ujadanie psów. „Kogo to u licha tak wcześnie do dworu niesie, czyżby to stary Szymszyl?” – zadawał sobie pytanie, bo to on lubił z samego rana do dworu na handel zajeżdżać. Jednak tym razem to nie był Żyd. Dwójka gniadych koni powożonych przez woźnicę zajechała z impetem przed schody. Bogumił poznał stangreta Kacpra od lat służącego w Pamiętowie. Na wymoszczonym siedzeniu bryczki siedział znany mu sąsiad Woynarowski, dziedzic na Pamiętowie w towarzystwie młodej kobiety. Wtedy to uświadomił sobie i przypomniał rozmowę na targu w Kalińcu, podczas której mało znany sąsiad wprosił mu się z wizytą. Wiedząc, że Barbara Niechcicowa przeniosła się do miasta, Woynarowski zapragnął nawiązać szersze kontakty ze „słomianym wdowcem”, o którym tak wiele opowiadał swojej Ksawuni.

Panna Ksawera Woynarowska już latem zjechała z dalekiej Warszawy, gdzie mieszkając z matką i pobierając nauki na pensjach, zakosztowywała smaków i uroków „wielkiego świata”. Nie wiedzieć czemu postanowiła nagle zakończyć ten styl życia, prowadzony za wzorem swej matki i przybyć na głęboką prowincję, aby zaszyć się w tej wiejskiej głuszy. Sama nie wiedziała, jaki los ją spotka, a może popłynie na jego falach.

Bogumił, wzywając pomocy Felicji, zaprosił nieoczekiwanych gości do środka. Swoje narzekanie dobiegające z kuchni rozpoczęła już Żarnecka, której wieczorne „boleści” nie pozwoliły na sprostanie wymogom ugoszczenia tak wczesnych gości. Gdyby nie zaradność i wrodzona wesołość Felicji, zapewne oprócz porannego żuru nic więcej nie pojawiłoby się na stole. Jednak jej obeznanie ze zwyczajami pani Barbary kazało zajrzeć do spiżarni, której klucze zazwyczaj nosiła sama pani Niechcicowa. Od jej wyjazdu spiżarnia była otwarta i to właśnie tam znalazły się wiktuały, które już wkrótce stanęły na stole. Nie mogło oczywiście zabraknąć dobrego miodu z letniego zbioru oraz zeszłorocznego wina z serbinowskiego sadu. Gospodarz, częstując przyjezdnych przednią nalewką, dopiero teraz dostrzegł i właściwie zainteresował się młodą córką pana Woynarowskiego.

Wyobraź sobie mój sąsiedzie – rozpoczął rozmowę gość – moja córka wychowana na salonach stolicy i tam poznała smaki życia towarzyskiego. Teraz gdy stoi w progach swego młodego życia zamiast rozejrzeć się w tamtych kręgach, wśród których miała wielkie powodzenie, ni stąd ni z owąd do mojego domu zjechała, nie widząc dla siebie przyszłości w dalekim świecie. Czyżby się jej w głowie poprzewracało?

Och papciu – odrzekła nieco zmieszana i chyba też zarumieniona Ksawera Woynarowska – dość już tego narzekania, którego zapewne jestem przyczyną. Ja zakochałam się w naszym Pamiętowie. Tutaj można żyć, te pola, lasy i słońce, którego dotychczas nie dostrzegałam. Ja właśnie na wsi żyję prawdziwie i oddycham całą piersią.

Bogumił jakby mimowolnie spojrzał na tę pierś, która tak dobrze oddychała w Pamiętowie. Rzeczywiście – dopiero teraz  dostrzegł, że panna Woynarowska jest nie tylko młodą, ale też niepozbawioną urody kobietą. Wiele lat młodsza od jego żony, z gęstym puklem blond włosów sprawiała wrażenie dojrzałej i pewnej siebie. Jej erudycja, znajomość zagadnień z dziedziny kultury, sztuki i literatury wprawiała Bogumiła w niemałe zakłopotanie. On, choć doświadczony życiem i dotknięty wieloma przeciwnościami losu, nie miał czasu na balowanie, naukę czy nabycie ogłady towarzyskiej. Bliższe mu było życie na wsi niż warszawskie salony.

Od czasu pierwszego spotkania w Serbinowie wytworzyła się między nowymi sąsiadami jakaś więź niespotykana między dwoma pokoleniami. Ksawera znalazła w Bogumile wzór cnót obywatelskich, pracowitości, skromności życia. Ona sama wytwarzała jakąś niewidzialną nić przyciągania, a może tylko chwilowego zauroczenia swoją fizjonomią, z której emanowała radość, figlarność czy może tylko zwykła beztroska. Najbliższe dni i tygodnie, pełne nieoczekiwanych lub przypadkowych spotkań, wypełniły w życiu Bogumiła pustkę, jaka zapanowała w Serbinowie po wyjeździe żony i dzieci. Nawet święta Bożego Narodzenia spędzone z rodziną nie były już tymi sprzed lat. Raz po raz dostrzegał, że patrząc na Basię myślami był w Pamiętowie. Także karnawał i  początek roku był okazją do wielu spotkań z Woynarowskimi. Zimowe wizyty w jeszcze świątecznej atmosferze przeciągały się nieraz do późnych godzin nocnych.

 

Wiadomość z Pamiętowa.

Bogumił od wczorajszego wieczoru nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wrócił do dworu w połowie nocy, ale do rana nie zmrużył oka. Zerwawszy się z łóżka, swoje zdenerwowanie przelał na Felicję, a i Żarneckiej też się oberwało, gdy na stole postawiła mu wczorajszą wieczerzę, której nie skonsumował, przedłużając swoją kolejną wizytę w Pamiętowie. Nie wiedzieć czemu, ale i  stara kucharka też nie była kontenta z nagle ożywionych kontaktów dziedzica z Pamiętowem.

Nic to dobrego nie przyniesie –  powiadała. Z niecierpliwością oczekiwała tylko powrotu do Serbinowa pani Barbary.

Niechby już wszystko wróciło do porządku, jak Bóg przykazał – stwierdziła.

Wszyscy, nawet Klimecki i parobki, unikali w tym dniu dziedzica.

Zbliżało się ku południowi, gdy na dziedziniec Serbinowa zajechała dwukółka, z której wyskoczył znany Bogumiłowi Aleksander, zaufany sługa Woynarowskiego. Jego widok wstrząsnął Bogumiłem, gdyż nie spodziewał się nic dobrego po tym przyjeździe. Czyżby znowu Ksawera? – kłębiło mu się w głowie.

Aleksander, zwlókłszy się z pojazdu i przywiązawszy konie do pachołka, podszedł do Niechcica podając mu list.

Pan Woynarowski do jaśnie pana pismo śle i czeka na odpowiedź – rzekł, oczekując na zaproszenie do wejścia.

Bogumił odebrał kopertę i gestem zaprosił do dworu. Felicja podała gościowi herbatę, licząc na nowe wiadomości z Pamiętowa. Bogumił, nie kryjąc zdenerwowania, wszedł do swego pokoju, aby poznać zawartość listu. Woynarowski donosił:

„Mój drogi sąsiedzie! Tylko do Ciebie mogę się zwrócić z prośbą o przysługę odwiezienia mojej Ksawuni na kolej żelazną do Skalmierzyc, za pruską granicą. Już nie mogę zrozumieć mojej Ksawuni! Ona tak często zmienia zdanie. Wyobraź sobie Panie, że postanowiła teraz wyjechać na studia medyczne do Lozanny. Nie mogę wyimaginować sobie Panie Bogumile, skąd taka nagła decyzja. Byłoby moim ojcowskim obowiązkiem towarzystwo moje w całej tej podróży, ale Panie Bogumile zdrowie mi na tę wieść całkowicie zaszwankowało. Serce, które już od dawna nie jest w najlepszym porządku, dało znowu znać, i jak zalecił doktor Kociełło z Kalińca, mogłoby nie znieść trudów tej podróży. A  i podróż tak daleka koleją żelazną, to dla mnie nieznajomość wielka i do tego te graniczne administracje lękiem mnie napawają. Już z tych pruskich Skalmierzyc Ksawera podróżować będzie w towarzystwie dalekiej naszej krewnej Pani Kwileckiej, co to w gościnie u rodziny w Śliwnikach bawiła, a teraz do wód szwajcarskich się wybiera na leczenie zastałej choroby. Ciebie, mój drogi Bogumile, proszę tylko o podwiezienie mej córki na dworzec kolei żelaznej do Skalmierzyc. Jak tylko nieco wyzdrowieję, to Ci, mój Dobrodzieju, w dwójnasób wynagrodzę”.

Bogumił z pewną ulgą odłożył list na biurko, spodziewał się bowiem gorszych wiadomości. Jednak decyzja Ksawuni była dla niego wielkim zaskoczeniem. Co mogło być powodem zmiany planów panny Woynarowskiej? Znając jej stanowczość decyzja nie ulegnie zmianie. Może więc wspólna podróż na dworzec kolei pozwoli mu bliżej poznać przyczyny tak nagłego wyjazdu. Szybko też skreślił kilka słów odpowiedzi i wręczył je Aleksandrowi, który w izbie przekomarzał się z Żarnecką.

 

Wyjazd na dworzec graniczny.

Choć mróz lutowy niezbyt mocno ściął w tym roku pola, a i śniegu tak jakby na lekarstwo, Bogumił postanowił w podróż do Skalmierzyc zabrać najlepszy powóz oraz parę dorodnych koni, które by bez przeszkód do granicy z Prusami odwiozły adeptkę medycyny, jaką miała w Lozannie zostać panna Ksawera. Ze Skalmierzyc miały odchodzić wieczorne pociągi do Drezna, Berlina, Wrocławia, Frankfurtu, a nawet do samej Szwajcarii. Podobno wielu ziemian korzystało z tej, jakże wygodnej podróży, na targi do Wrocławia, Breslauerem przez Niemców zwanego. Obiecał sobie, że będzie to okazja Basię z dziećmi w Kalińcu  odwiedzić, a może Żarnecka co nieco ze spiżarni do wolantu załaduje. Wydając ostatnie polecenia ekonomom co do gospodarstwa na czas swego wyjazdu, postanowił też Klimeckiego jako stangreta zabrać miarkując, że wyjazd może się przeciągnąć.

Gdy zajechali pod dwór w Pamiętowie, panna Ksawera już w ciepłym futrze z szubą i lisimi ogonami stała, żegnając się czule z ojcem. Wyległa też na ganek cała służba dworska, pochlipywaniom i ocieraniom łez nie było końca. Najwięcej wyjazd Ksawery przeżywał sam Woynarowski, który przez te kilka miesięcy związał się z córką. Klimecki z Aleksandrem załadowali wcale niemały bagaż Ksawuni i ruszyli w kierunku Kalińca.

W samo południe stanęli na stawiszyńskim przedmieściu, widząc już wieże kolegiaty, gdzie cudowny obraz św. Józefa cześć odbierał, nawiedzany licznie przez serbinowskich chłopów w dni odpustowe i świąteczne. Południowe słońce ogrzewało nieco zziębniętych podróżnych, którzy minęli rynek i ratusz, kierując się na trakt wrocławski ku szosie do Skalmierzyc. Bogumił i panna Woynarowska nie byli skorzy do rozmowy, dzieląc się tylko zdawkowymi pytaniami. W ich wnętrzach kłębiły się jeszcze wspomnienia uczucia, które zapłonęło jak pochodnia, a i chyba jeszcze nie zgasło. Czyżby ten nagły wyjazd miał być tym wiatrem gaszącym to, co dopiero zapłonęło? Jeszcze dobra wiorsta, a będą przed główną komorą celną w Szczypiornie. Ksawunia całą drogę przemyśliwała, czy będą tam już przygotowane papiery podróżne, o które ojciec przez znajomego urzędnika miał się wystarać, popierając swą prośbę o paszport i dokumenty wizowe stosownie wielkim załącznikiem rublowym, aby podania przypadkiem gdzieś się nie zawieruszyły pomiędzy gubernatorstwem w Warszawie, a komorą celną w Szczypiornie.

Gdy Klimecki zatrzymał konie przed rosyjskim Urzędem Celnym w Szczypiornie Bogumił i Woynarowska wysiedli, aby dostać się przed oblicze samego dyrektora komory celnej, pana Paszkina. Urzędował w wielkim biurze, siedząc za rzeźbionym biurkiem, nad którym na ścianie wisiał dwugłowy czarny orzeł, godło Rosyjskiego Imperium. Tegoż imperium urzędnikiem i to najwyższym w Kalińcu był sam pan Daragan, reprezentowany tu w Szczypiornie przez dyrektora Paszkina. Gdy tylko zezwolono interesantom wejść przed  marsowe oblicze Paszkina od razu padły pytania.

A czemuż to szanowna panna chce wyjechać z naszego priwislenskiego kraju ?

Na studia medyczne do Lozanny – nieśmiało wyszeptała zapytana.

Toż to przecież w naszym Petersburgie toże uczitsia może – już dość głośno zawyrokował Paszkin.

Ksawunia pobladła przewidując koniec swej wyprawy. Wtedy rolę mediatora przejął Bogumił, znający z doświadczenia życiowego urzędnicze wybiegi poddanych cara i po rosyjsku przemówił do dyrektora, nadmieniając o rublach złożonych wraz z prośbą o paszport. Nieco zmieszany Paszkin otworzył szufladę, wyjmując z niej już wcześniej nadesłane z Warszawy dokumenty. Mrucząc coś pod nosem, wręczył je Ksawerze Woynarowskiej i wskazał drzwi do wyjścia.

Klimecki właśnie skończył podawanie koniom siana i okrywając sobie nogi grubym kożuchem, popędził konie ku granicy. Mijali po drodze niskie budynki straży granicznej, za którymi dostrzegali ćwiczące oddziały kozaków. Stanęli przy szlabanie. Ksawunia po raz pierwszy znalazła się w tym miejscu. Była to granica wielkiego imperium na czele którego stał imperator Mikołaj. Samego cara z jego dworem miała okazję widzieć podczas parady wojsk rosyjskich, gdy zamieszkiwała z matką  w Warszawie. Teraz opuszcza ten kraj, wyjeżdżając do drugiego cesarstwa, które, jak mówił w Pamiętowie Bogumił, „osiadło na naszych prastarych ziemiach słowiańskich bezprawnie”.

Okazało się, że papiery graniczne pana Niechcica i Wojnarowskiej nie budzą zastrzeżeń. Bogumił corocznie wyrabiał sobie stałą przepustkę graniczną, upoważniającą go do przebywania w obrębie 20 wiorst od granicy prusko-rosyjskiej. Dopiero co odebrane  dokumenty wyjazdowe Ksawery, także nie wzbudziły podejrzeń strażników granicznych po jednej, jak i po drugiej stronie szlabanów. Problemem stał się tylko Klimecki, nie posiadający żadnych papierów upoważniających go do przekroczenia granicy. Musiał więc zatrzymać się w granicznym hotelu Seidla, gdzie Bogumił opłacił mu pobyt. On też teraz musiał przejąć powożenie, aby dowieźć pannę Ksawerę na stację kolejową. Mijając granicę już po stronie pruskiej Bogumił wskazał w oddali więżę nowego dworca kolejowego, dopiero co uruchomionego dla podróżnych. Sam nie miał jeszcze okazji z niego korzystać, gdyż dotychczas raz po raz wyjeżdżał ze Skalmierzyc przez Ostrowo do Wrocławia koleją żelazną z dworca znajdującego się w pobliżu Głównej Pruskiej Komory Celnej. Tam też już wkrótce zatrzymał konie na podwórzu hotelu pana Sperlinga. Nieraz już bywał w tym lokalu, gdyż można tu było nie tylko dobrze zjeść ale też zakupić najlepsze towary pochodzące z dalekiej Europy. Już sama reklama na budynku hotelu zachęcała do zakupienia przedniejszych „zigaretten”, do wymiany carskich rubli na cesarskie „marki” – walutę niezbędną podczas pobytu w dalszej drodze panny Ksawery. Oboje więc udali się do kantoru, aby złote carskie ruble wymienić na pruską walutę. Pociąg do Lozanny wyjeżdżał dopiero wieczorem, mieli więc kilka godzin, aby spędzić go wspólnie i ostatecznie wyjaśnić, czy też może raczej pożegnać to, co ich złączyło w ostatnich miesiącach. Usiedli przy wygodnym stoliku prosząc kelnera o gorącą herbatę i przygotowanie obiadu. Klimecki pozostał na granicy, mogli więc bez skrępowania, dzielić się rozwijającym między nimi uczuciem, z pewnymi wyrzutami sumienia Bogumiła, gdy nachodziły go myśli o żonie i dzieciach.

Czas biegł jednak nieubłaganie. Nieco wypoczęte konie kończyły popas na przyhotelowym podwórzu, gdy dozorujący je chłopak odbierał suty napiwek za pieczę nad powozem i bagażem. Wyruszyli ku dworcowi kolejowemu. Niemałym kłopotem dla Bogumiła było pierwsze spotkanie jego koni z „ognistym smokiem” w postaci  czarnego parowozu zmierzającego z kilkoma wagonami wzdłuż drogi do dworca. Musieli zatrzymać się przed szlabanem, za którym w kłębach pary i z piskiem hamowanych kół wtaczał się pociąg na „stary dworzec”. Dla serbinowskich koni było to jakby spotkanie z Belzebubem. Przyzwyczajone do ciszy pól i dróg Serbinowa, po raz pierwszy przeżyły spotkanie z koleją. Jednak opanowanie Bogumiła i znajomość psychiki koni zapobiegły tragedii, jaka mogła spotkać podróżujących. Po tym groźnym incydencie i dłuższym uspokajaniu koni ruszyli ku dworcowi. Mijając rząd jakże pięknych domów wzdłuż drogi podjechali na wiadukt, z którego widać było dworzec kolejowy. Widok był zachwycający i Ksawunia przyzwyczajona do typowej architektury wiejskich dworków i lichych drewnianych chałup nie mogła opanować podziwu. Nawet dworzec kolei kaliskiej w Warszawie był skromnym budynkiem w porównaniu do tego cesarskiego przepychu, który ujrzała.

Powoli zapadał już zmrok, słońce zaszło za niskim horyzontem. Dobrze, że luty tego roku nie był tak mroźny i śnieżny jak zazwyczaj. W nikłych blaskach zachodzącego słońca oświetlony już budynek dworca sprawiał imponujące wrażenie. Ksawunia miała okazję poznać bramę wjazdową do Prus – państwa, które ma stać się teraz jej nową ojczyzną. Czyżby tak miał wyglądać ten zachodni świat? Pełen majestatycznego dostojeństwa dworzec skalmierzycki wywarł nie tylko na Woynarowskiej, ale też na samym Bogumile niezwykłe wrażenie. Choć ruch tego dnia nie był zbyt wielki, jednak było tu widać życie w zupełnie nowym stylu. Dopiero teraz Ksawunia zrozumiała, że dobrze się stało, że  przywiózł ją tutaj Bogumił, gdyż zapewne ojciec nie poradziłby sobie z wszystkimi zabiegami wokół spraw wyjazdowych.

Po obu stronach dworca wzdłuż budynku biegły dwa perony.

To dlatego, że z jednej strony przybywać mają pociągi od strony Rosji, a z drugiej podstawione będą pociągi do Prus – wyjaśnił jej  Bogumił.

A dlaczego tak musi być? – zapytała.

Rosja i Prusy mają podobno różne szerokości torów, dlatego  pociągi rosyjskie nie mogą jeździć po torach pruskich – odrzekł.

Słuchając wyjaśnień swego opiekuna młoda adeptka sztuki medycznej z podziwem patrzyła na niezwykłą architekturę dworca. Takiego budynku i takiego stylu dotychczas nie widziała. Zupełną nowością było dla niej światło elektryczne rozjaśniające wnętrze ogromnego gmachu. Także na wszystkich torach i wzdłuż peronów świeciły już lampy gazowe, podobne do tych, jakie widziała na kilku ulicach Warszawy. Miała okazję dłużej podziwiać to niezwykłe cudo, gdyż Bogumił na jej prośbę wszedł do równie pięknego budynku cesarsko-królewskiej poczty, aby nadać depeszę do Lozanny, informującą o jej przyjeździe. Fronton dworca zdobiła szpiczasta wieża, a pośrodku dumnie powiewała cesarska flaga. W niszach blendowych Ksawera rozpoznała dwa orły pruskie oraz cztery nieznane jej herby. To zapewne herby Wielkiego Księstwa – wyjaśnił jej powracający z poczty Bogumił. Powierzywszy konie i powóz dozorcy weszli przez frontowe drzwi do dużego holu. Na drzwiach były napisy w języku niemieckim, który Wojnarowska poznała przygotowując się do studiów jeszcze na pensji w Warszawie. Nie wiadomo skąd zjawił się dworcowy tragarz w zawodowym uniformie oferujący przewiezienie bagażu do sali odpraw celnych. Czas do odjazdu pociągu wypełnili załatwianiem spraw celnych, po czym udali się do kasy oferującej zakup biletu na pociągi w kierunku Prus. Tutaj przydał się język niemiecki, gdy Ksawunia tłumaczyła zawile kasjerowi cel swojej podróży. Bogumił w tym czasie nadzorował odprawę celną wcale niemałego bagażu podróżnego. Po załatwieniu wszelkich formalności oraz zakupieniu biletu pozostało im trochę czasu do odjazdu pociągu. Weszli więc do przestronnej poczekalni, która okazała się zarazem salą restauracyjną dla podróżnych I i II klasy. Taki też bilet miała wykupiony panna Ksawera.

„Sala była ogromna, sklepiona, prawie pusta. Przy kilku tylko stolikach siedzieli sennie pasażerowie. Do pociągu było jeszcze dość czasu i Bogumił zapytał pannę Ksawerę czyby czegoś nie zjadła. W sali z bufetem piętrzyły się stosy pomarańcz i chleba z wędlinami”. 1

Bardziej niż jedzeniem ona zainteresowana była niezwykłym wystrojem wnętrza poczekalni. Na ścianach ozdobionych marmurami wisiały portrety pruskich władców, a w narożach groźnie spoglądały posągi rzymskich cesarzy. Na wysoko sklepionym suficie zawieszono kilka kryształowych żyrandoli z elektrycznym światłem. Jakże to było wspaniałe w stosunku do dworu w Pamiętowie i światła z zakopconych lamp naftowych. Przy każdym stoliku, nakrytym śnieżnobiałym obrusem, stały po cztery rzeźbione krzesła. Miłego nastroju dodawały zielone palmy stojące na stołach. Kelnerzy krzątali się wokół bufetu obsługując nielicznych podróżnych. Zupełnym zaskoczeniem dla panny Ksawery było intymne pomieszczenie „Nur fur Frauen”, gdzie panie mogły nie tylko odpocząć, ale też poprawić swoją fryzurę, czy elementy garderoby. Na kontuarze bufetu, w oszklonych kredensach, stały zachęcające pasażerów do nabycia misternie udekorowane dania, kanapki z wędlinami i serami. Także owoce południowe i pyszne ciasta nadawały dworcowej restauracji wiedeńskiego splendoru. Gdy zdążyli wypić czarną kawę „po wiedeńsku” do sali wszedł kolejarz w stosownym uniformie i wykorzystując „tubę mówiącą” ogłosił iż: „Der Schnellzug  nach  Bern und Lousanne  fahrt vom Gleis eins ab”.

Bogumił i Ksawera wyszli na peron, gdzie w kłębach pary i dymu z parowozu stały  bijące ciepłem wagony. W jednym z nich dostrzegli otwarte okno i stojące przy nim znane osoby. To właśnie była rodzina Niemojowskich z pobliskich Śliwnik, odprowadzająca na pociąg Annę Kwilecką, z męża baronową de Puschet, która miała jechać w rodzinne strony męża do dalekiej Szwajcarii, towarzysząc pannie Woynarowskiej w jej wyprawie do Lozanny. Bagażowy umieścił walizy podróżne w przedziale zabierając od panny Ksawery kartkę pocztową, którą chciała wysłać ze Skalmierzyc do matki w Warszawie. Pocztówkę z widokiem dworca granicznego, zakupioną w bufecie, obiecał bagażowy nadać z pobliskiej cesarsko-królewskiej poczty.

Wagony powoli zapełniały się podróżnymi. Gdy zbliżyła się godzina odjazdu pociągu, obsługa kolejarzy z chorągiewkami i gwizdkami nakazywała zamknięcie drzwi i okien. Bogumił ostatni raz spojrzał na Ksawunię poprzez nieco zamarzniętą szybę wagonu. Poczuł, że kończy się coś, co się tak niedawno rozpaliło. Może ten wyjazd był najlepszym rozwiązaniem.

W kłębach pary, z gwizdem sygnału pociąg powoli ruszył z peronu, zabierając ze sobą w daleki świat uczucie, które dopiero co zaiskrzyło i już musiało zgasnąć.                                               Ostatni wagon zniknął za wiaduktem, wtedy do Bogumiła podszedł stary znajomy z powstańczych czasów. Wincenty Niemojowski z małżonką Jadwigą z hrabiów Kwileckich rozpoznali pana Niechcica, ze łzami w oczach żegnającego pociąg.

Witamy serdecznie szanownego Pana – zagaił Niemojowski. – Przebywając tak blisko Śliwnik prosimy o wstąpienie w nasze skromne progi!

Bogumił znał dobrze Niemojowskich ze spotkań powstańców organizowanych przez samego patrona w Śliwnikach. Postać pułkownika Niemojowskiego znana była wszystkim w powiecie odolanowskim, a także za granicą, czyli w leżącym obok Serbinowa Marchwaczu, gdzie gospodarzył krewniak Wincentego – Wacław Niemojowski.

Zamyślony Bogumił dopiero teraz dostrzegł Wincentego i panią Jadwigę, żegnającą swoją siostrę.

Mości Dobrodzieju! Bogumile, zapraszamy w nasze gościnne progi, noc już nadchodzi, chyba nie wybiera się pan w drogę końmi o tej porze. Prosimy na nocleg do nas do Śliwnik.

Bogumił nie mógł odmówić prośbie, tym bardziej, że dawno nie nawiedzał zawsze gościnnego pałacu w Śliwnikach.

Serdecznie państwu dziękuję – odrzekł i wspólnie poszli w kierunku swoich zaprzęgów. Był zadowolony, że tę noc spędzi w Śliwnikach, a nie w pustym Serbinowie.

Amelia Osiewała - Cudze chwalicie, swego nie znacie

Amelia Osiewała

Cudze chwalicie, swego nie znacie.

Na początku zeszłego roku, w styczniu, doskwierały mi zimne temperatury i marzyłam o wyjeździe wakacyjnym do ciepłych krajów. Emiraty…? Kanary…? Madera…?, pomysłów było wiele. Niestety, wiosną w Polsce wybuchła pandemia koronawirusa i moje plany uległy zmianie.

Jako patriotka, po zakończeniu roku szkolnego, postanowiłam objechać wzdłuż i wszerz całe województwo wielkopolskie. Moja rodzina wierzy w maksymę brzmiącą: „piękna nasza Polska cała, piękna, żywa i wspaniała”. Początkowo zwiedziliśmy większe miasta, tj. Poznań, Konin, Gniezno, Śrem, Krotoszyn, Kalisz. Podczas krótkiego pobytu w Krotoszynie spotkała mnie pewna historia, o której Wam napiszę.

Wydarzenie miało miejsce w lipcowy, upalny dzień. Cała nasza rodzina, zmęczona podrożą, postanowiła wybrać się na spacer po pobliskim lesie. Wszyscy byliśmy w bardzo dobrych nastrojach z powodu ładnej pogody i dużej ilości wolnego czasu. Niestety nasz dobry humor został popsuty przez widok, który zastaliśmy przy jednym z drzew.

Otóż, zauważyliśmy przywiązanego do pnia i wystraszonego naszym widokiem pieska. Widać, że zwierzę było wycieńczone z powodu upału i pragnęło wody. Na pewno było też głodne i samotne z powodu odizolowania od otoczenia. Bardzo nas zasmucił fakt, że ktoś tak potraktował swego pupila. Taka osoba nie miała serca. Jakie trzeba mieć sumienie, by go zostawić przy takiej temperaturze, w środku lasu, bez możliwości zaspokojenia podstawowych potrzeb.

Bardzo zależało nam, aby znaleźć osobę, która dokonała krzywd na niewinnej istocie. Postanowiliśmy popytać ludzi, którzy spacerowali w pobliżu tej okolicy, czy nie widzieli jakiegoś auta lub osoby, która spacerowała z psem – być może byłby to właściciel tego przywiązanego biedaka. Niestety nie udało nam się nic konkretnego ustalić, więc postanowiliśmy zabrać pieska ze sobą. W pierwszej kolejności nakarmiliśmy go i daliśmy mu wody. Całe wydarzenie podczas spaceru tak nas zmęczyło, że postanowiliśmy przenocować w Krotoszynie. Następnego dnia tata zdecydował, że dalsza podróż odbędzie się pociągiem. Zaproponował, że skorzystamy z oferty Polskich Kolei Państwowych. Bilety nie są drogie, a przy okazji za oknem można zobaczyć oszałamiające widoki.

Moja cała familia wsiadła do pierwszego lepszego składu. Traf chciał, że był to przewoźnik regionalny, kursujący głównie po wsiach i miasteczkach. Gdy ruszyliśmy, naszym oczom ukazywały się głównie wiejskie krajobrazy: pola, łąki, żniwiarze. Z ogromnym zaciekawieniem oglądaliśmy przepiękne okolice. W pewnym momencie przejeżdżaliśmy obok przepięknego budynku, który zrobił na nas wielkie wrażenie. Cała familia uzgodniła, iż trzeba zobaczyć koniecznie budynek z bliska. Naszym kolejnym celem było wrócić do Nowych Skalmierzyc i poznać historię dworca. Następnego dnia zgodnie z postanowieniem zawitaliśmy do Nowych Skalmierzyc. Okoliczni mieszkańcy okazali się bardzo miłymi i kontaktowymi ludźmi. Przybliżyli oni całej naszej gromadzie historię wspomnianej  stacji. Okazało się, że dworzec to jedyny w swoim rodzaju, imponujący, zabytkowy obiekt, który bez wątpienia jest symbolem miasta. Początki swe miał już w XIX wieku. Nie mogłam w to uwierzyć, ponieważ elewacja budynku wcale na to nie wskazywała. Z opowiastek starszych mieszkańców wynikało, że w tym pięknym miejscu spotkali się cesarz Wilhelm II  z carem Mikołajem II. Obiekt powstał w czasie zaborów. Prusacy doprowadzili tu linię kolejową w 1895 r. We wsi Skalmierzyce od 1815r. istniało przejście na granicy zaboru pruskiego i rosyjskiego. Gdy w 1906 roku doprowadzono kolej od strony zaboru rosyjskiego, powstało również graniczne przejście kolejowe .Różnica rozstawu szyn w kolejach Prus i Rosji wyniosła 98 mm. Dziś problem podróży w tym samym wagonie rozwiązuje się za pomocą rozwiązań technicznych. Przed stu laty nie było jednak innej możliwości niż przesiadanie się podróżnych. Wybudowano więc neogotycki budynek dworca kolei pruskich. Imponował rozmiarem i wystrojem wnętrz. Należał do najokazalszych dworców Niemiec. Wnętrze dworca było bogato zdobione i komfortowo wyposażone. Wystrój stanowiły płaskorzeźby z białego, włoskiego marmuru oraz kryształowe żyrandole. Oprócz luksusowej restauracji mieściły się tutaj dwie poczekalnie, jedna dla pasażerów I i II klasy oraz druga dla podróżnych III i IV klasy, kasy biletowe, pokoje gościnne i apartamenty cesarskie. W blendach herbowych na elewacjach peronowych namalowane było godło pruskie, a od strony frontowej herby Skalmierzyc, Ostrowa Wlkp., Ziemi Ostrowskiej oraz prowincji poznańskiej. Tuż obok powstał dworzec kolei rosyjskiej. Między budynkami umieszczono punkt kontroli granicznej. Dworzec jeszcze po Powstaniu Wielkopolskim nadal odgrywał ważną rolę. W styczniu oraz na początku  lutego 1919 roku pełnił funkcje tymczasowych koszar i magazynu broni dla oddziałów, stając się głównym miejscem organizacji sił powietrznych. W latach 20 XX wieku uruchomiono ponownie stację kolejową. Regularnie kursowały tutaj pociągi, jednak pozycja dworca znacznie spadła. Nie był to już obiekt przygraniczny. Dworzec przebudowano wówczas na warsztaty mechaniczne, a obecnie obiekt wykorzystywany jest jako fabryka przeprowadzająca renowację pianin. Pomimo dużego zniszczenia cudownego obiektu, o wartości budynku nie trzeba przypominać. Należy on do grona najpiękniejszych dworców w Polsce. Jest bardzo cennym przykładem dworca tzw. książęcego I klasy. Jest również jednym z pięciu dworców znajdujących się na terenie Polski zlokalizowanych na dawnych kolejowych przejściach granicznych z Prus do Rosji.

Podsumowując, letni wypoczynek od nauki w 2020 roku był dla mnie pełen ciekawostek i urozmaiceń. Ani trochę nie żałuję, że mój relaks w egzotycznych krajach nie doszedł do skutku. Jako Polacy możemy być dumni, albowiem każda mieścina na naszym terytorium kryje urokliwe przystanki.

Jakub Lisiecki - Ostatni łyk herbaty

Jakub Lisiecki

Ostatni łyk herbaty

Wakacyjne słońce zalało ulice Nowych Skalmierzyc. Dziewczynka, podczas spaceru z pupilem zatrzymała się na dworcu w Nowych Skalmierzycach i z niepokojem wypatrywała swojego pieska, Reksio, Reksio, wołała smutnym głosem. Uwielbiała przychodzić tu ze swoim czworonożnym przyjacielem. Z zaciekawieniem wpatrywała się w ciemne okna budynku i przyglądała się strzelistej wieży. Nagle zza rogu wybiegł słodki kundelek z oklapniętym uchem, biegł wesoło ku swej pani, a w pyszczku dumnie trzymał ludzką dłoń.

*** DWA TYGODNIE WCZEŚNIEJ ***

Dni Nowych Skalmierzyc co roku przyciągają tłumy, nie tylko z gminy, lecz także z jej okolic. Każdego roku przyjeżdżają artyści muzyczni i prezentują swoje utwory, gwarantując tym samym znakomitą zabawę mieszkańcom gminy i nie tylko. Dwójka rodzeństwa z pobliskiego miasta postanowiła przyjechać pociągiem na coroczny festiwal. Gdy dojechali na dworzec w Nowych Skalmierzycach, wysiedli z pociągu i spokojnym krokiem szli po peronie.

Byli to brat i siostra. Postanowili zatrzymać się na dworcu, gdyż chłopak był fotografem i chciał wypróbować nowy aparat. Postanowił zrobić zdjęcia zabytkowego dworca. Na pierwszy rzut oka neogotycka budowla skojarzyła się chłopcu z katedrą lub nawet muzeum. Z zachwytem naciskał klawisz migawki aparatu, tworząc coraz to ciekawsze ujęcia.

– W porządku, Amelko – powiedział Dawid, z zadowoleniem wpatrując się w ekran aparatu, chyba mam to idealne zdjęcie. Możemy iść, bo widzę, że już cię zanudzam – dodał ze śmiechem.

– Potrzebowałeś aż godziny, żeby to zauważyć? – odparła dziewczynka z przekąsem.

Razem ruszyli w stronę głośnej muzyki. Na festynie bardzo dobrze się bawili – kupili bilety na karuzelę, zjedli watę cukrową. Wspólnie tańczyli i śpiewali razem z zaproszonym wokalistą. Znajdowali się tuż przy scenie, a Dawid z uśmiechem na ustach i aparatem w dłoniach robił mnóstwo zdjęć muzykom i szalejącemu tłumowi.

– Zobacz, jak jest fajnie, a ty nie chciałaś przyjść – krzyknął do siostry Dawid.

Jednak nikt mu nie odpowiedział. Zdezorientowany chłopak rozejrzał się dookoła. Przecież jeszcze przed chwilą tu była – pomyślał nastolatek – pewnie zaraz się znajdzie.

Nadszedł czas przyjazdu pociągu i powrotu na stację. Samotny chłopiec szedł i rozmyślał, gdzie może być jego siostra. Może czeka na mnie na dworcu – pomyślał Dawid. Gdy doszedł na stację rozejrzał się, jednak nikogo na niej nie było. Pod stację podjechał już pociąg. Zasmucony chłopiec wsiadł do niego i pojechał do domu. Pewnie już dawno temu wróciła – uspokajał się w myślach chłopiec.

*** TYDZIEŃ PÓŹNIEJ ***

Detektyw Piotr Nowak siedział przy swoim biurku w gabinecie. W pewnym momencie ktoś zapukał do drzwi.

– Proszę, otwarte – powiedział spokojnym głosem.

W drzwiach stał przestraszony nastolatek. Niepewnie przekroczył próg gabinetu i usiadł na skórzanym fotelu przy biurku detektywa.

– Ty musisz być Dawid, prawda? – rzucił Nowak, na co chłopak skinął głową w potwierdzeniu. – Pamiętam, co mówiłeś mi przez telefon i mam coś, co cię zaciekawi.

Detektyw przeszedł przez pokój w kierunku dużej szafy, zamykanej na klucz. Przekręcił zamek, otworzył drzwiczki i oczom chłopca ukazały się niezliczone ilości segregatorów, aktówek i stosy wolno leżących dokumentów. Na pewno Detektyw Piotr pomoże znaleźć mi moją siostrę – pomyślał chłopiec.

Detektyw wyjął z szafy czerwony segregator, który zabrał ze sobą i usiadł na fotelu przed biurkiem. Wyciągnął z niego kilka zdjęć seryjnych morderców.

– Dawidzie, kojarzysz kogoś z nich? – zapytał z zaciekawieniem Nowak.

– Tak, kiedy rozglądałem się za siostrą, zauważyłem tych dwóch mężczyzn, jednak nie wydawali mi się podejrzani – odrzekł nastolatek.

– Dobrze, jednak są to mężczyźni dobrze znani policjantom, mam podejrzenia, że mogli oni być zamieszani w zaginięcie twojej siostry – powiedział ochrypłym głosem Nowak. – Jeśli uda mi się znaleźć jakieś informacje, to się z tobą skontaktuję – dodał.

*** KILKA DNI PÓŹNIEJ ***

– Witaj, chłopcze – powiedział Nowak.

– Dzień dobry, czy udało się panu coś znaleźć? – odpowiedział drżącym głosem Dawid.

– Tak, udało mi się skontaktować z ochroną stadionu, dali mi dostęp do kamer. Zauważyłem na nich twoją siostrę, która brała udział w losowaniu. Nie udało jej się nic wygrać. Niestety moje przeczucia się sprawdziły i ci mężczyźni, o których mówiłem ci kilka dni temu, zaprowadzili ją do białego vana i odjechali. Rejestracja auta i wizerunek porywaczy zostały idealnie uchwycone na nagraniu. Na jego podstawie udało mi się napisać do oddziału, by wydali list gończy – odrzekł detektyw.

– Nie rozumiem… – szepnął Dawid. – Amelka nigdy nie wsiadłaby do obcego samochodu, nie jest tak bezmyślna – dodał nastolatek.

– Udało mi się znaleźć lokalizację tych mężczyzn – ciągnął detektyw. – Znajdują się oni teraz w Australii, skontaktuję się z tamtejszą policją, by rozpoczęli poszukiwania, list gończy zostanie przekazany.

– Dziękuję za informację – odrzekł smutnym głosem chłopak.

– Uda nam się ich złapać, obiecuję ci – detektyw poklepał chłopaka po ramieniu.

*** DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ ***

– Witaj – detektyw powitał chłopca przechodzącego przez próg pokoju.

Siedział przy swoim biurku w ponurym gabinecie. Za oknem deszcz lał się strumieniami, było to wyjątkowo paskudne popołudnie. Nowak zaprosił gestem Dawida, by usiadł w fotelu na przeciwko. Nie miał dobrych wiadomości. To była ta część jego pracy, której nienawidził.

– List gończy z przed dwóch tygodni okazał się być strzałem w dziesiątkę – zaczął Nowak – dwóch mężczyzn zostało aresztowanych na lotnisku w Sydney. Przyznali się oni do porwania i zamordowania twojej siostry – dodał Detektyw, nie patrząc chłopakowi w oczy.

Szczęka Dawida zacisnęła się, a do oczu napłynęły łzy. Piotr mówił coś jeszcze, co miało pocieszyć nastolatka, jednak w głowie mu szumiało i nie słyszał ani słowa.

– Nie! Pan się musi mylić, to nie może być prawda! – krzyknął zrozpaczony Dawid.

– Chciałbym się mylić, ale dowody wskazują, że to jest prawda. Na komisariat policji zgłosiła się mama z dziewczynką, której  pies znalazł coś, co wszystkim zmroziło krew w żyłach. Była to ludzka dłoń. Dziewczynka wskazała nam miejsce, gdzie jej pies znalazł dowód. Policjanci wyruszyli w to miejsce z całym sztabem śledczym. Ciało odnaleziono natychmiast, a sekcja zwłok wykazała, że i dłoń i ciało należą do jednej osoby.

–  Gdzie je znaleźli? – zapytał drżącym głosem chłopiec.

– Na dworcu w Nowych Skalmierzycach.

– O, nie… – szepnął Dawid –  wracałem stamtąd pociągiem. Gdybym tylko o tym wiedział …

Detektyw dopił herbatę. Wyłączył komputer i wyszedł ze swojego gabinetu.

– Hmm – pomyślał Nowak. Może powinienem zająć się pisaniem kryminałów…

Janek Grott - Tajemnicze zaginięcie na dworcu w Nowych Skalmierzycach

Opowiadanie zatytułowane „Ze skalmierzyckiego dworca do Lozanny” jest jednym z wielu fabularyzowanych szkiców historycznych, powstałych przy wykorzystaniu faktów z dziejów przygranicznych Skalmierzyc Nowych. Fakty historyczne przeplatają się z narracją fabularną jaka mogła w rzeczywistości zaistnieć. Pierwszoplanowym celem autora było wskazanie czytelnikom wspaniałej powieści Marii Dąbrowskiej „Noce i dnie” faktu, iż przygraniczne Skalmierzyce trafiły na łamy literatury narodowej pod nazwą „Witoszyce”. Zasadnicze tło opowieści oparte jest na historii bohaterów dzieła, jednak akcja krótkiego opowiadania urealniona jest postaciami i obrazami Skalmierzyc z początków powstania dworca granicznego – pruskiego okna na świat. Sądzę, iż Maria Dąbrowska wybaczy mi, że tak bardzo skaleczyłem jej dzieło i bez jej zgody wykorzystałem bohaterów „Nocy i dni”. Także na stronie tytułowej wykorzystałem rysunek z ostatniego wydania powieści. Fotografie dworca skalmierzyckiego pochodzą ze zbiorów autora. 

                                                                                                                 Autor

 

Ze skalmierzyckiego dworca do Lozanny.

W Serbinowie 1903 roku

Jeszcze ciemność spowijała dwór serbinowski, gdy stróż nocny walił w podwórzowy dzwon wzywając służbę do porannego obrządku. Z kurnika dobiegał donośny głos koguta, budzącego nie tylko swoje towarzyszki snu, ale też co niektórych parobków wylegujących się  w wymoszczonych słomą łożach zbitych z drewna i ukrytych w zakamarkach obór. Karczmarzyna ze swoją dziewką niosąc puste skopki, szły nieco opieszale ku oborze, gdzie  krowy podnosiły się ze swych legowisk, aby poddać się codziennemu rytuałowi dojenia. Mgła unosząca się nad serbinowskimi stawami oraz panujący ziąb nie zachęcał do codziennych obowiązków, które były udziałem całej służby folwarcznej. Ranki stawały się już chłodniejsze tak, że i owczarz z pomocą parobków rozpoczął ogacanie zagródek młodych cieląt, co to się w tym roku wycieliły.

Budził się także dwór stojący w pobliżu zabudowań gospodarczych wśród starych drzew, które przynaglone jesienną porą zrzucały ostatnie pożółkłe liście. Zupełnie bez zwykłego wigoru Bogumił wstał z ciepłej pościeli słysząc za drzwiami podśpiewywanie Felicji. W kuchni pod blachą buchał już ogień rozpalony przez Żarnecką, dając nadzieję gorącej strawy na śniadanie. Rytuał rozpoczynania dnia powtarzany od lat uległ jakby jakiejś zmianie od czasu, gdy pani Barbara Niechcicowa podjęła decyzję przeprowadzki z dziećmi do Kalińca. Ostatnimi czasy wielokrotnie powtarzała: „dzieci na ludzi  trzeba wyprowadzić i do szkół je posłać, żeby w tych serbinowskich błotach, do końca się nie zmarnowały”. – Jaka ich tutaj przyszłość czeka? – głośno mówiła, jakby w ten sposób chciała sama siebie usprawiedliwić przed swym sumieniem, a i być może przed mężem, który nie widział nic dobrego w takiej rozłące. Przecież gdy dzieci podrosną można by je było zapisać na pensje, jakie w niedalekim Kalińcu są prowadzone. Bogumił, bywając tam często, znał  niejedną z zacnych obywatelek, które takim zawodem się parały i znane pensje dla ziemiańskich dzieci prowadziły. Dla Tomaszka zresztą planował naukę w Instytucie Agronomicznym, który dałby mu fachowe podstawy wiedzy o prowadzeniu gospodarstwa. W nim też upatrywał swego następcę w Serbinowie i z nim wiązał największe nadzieje.

Gdy Żarnecka, podochocona z rana łykiem gorzałki ukrytej w spiżarni, zdążyła żuru nagotować, Bogumił wyszedł na podwórze, aby wydać dyspozycje plenipotentowi, który głośnym krzykiem popędzał stajennych, aby obrządek koni i bydła kończyli, i młócenie pszenicy w stodole zaczęli. Jeszcze w tym tygodniu miał przyjechać kupiec, co to na giełdę do Wrocławia jeździ i już tamtej niedzieli wspominał, że ceny dobrze stoją i przed zimą dobrze byłoby trochę worków sprzedać. Pieniądze w gospodarstwie zawsze potrzebne, a teraz tym bardziej, że wynajęte obszerne mieszkanie dla Barbary z dziećmi w kamienicy naprzeciw kolegiaty dość dużo kosztuje. O ciepłych ubraniach dla Agnisi, Tomaszka i Emilki też Basia wspominała, gdy przed tygodniem ich stancję nawiedził zawożąc do Kalińca pełen wóz zaopatrzenia, przez samą Żarnecką przygotowany. Wraz z wyjazdem żony i dzieci z Serbinowa głucho i pusto stało się, nie tylko we dworze, ale też i w spiżarni.

Do spraw prowadzenia domu to już Bogumił głowy nie miał. Przecież była to domena jego żony, której się nie sprzeciwiał i we wszystkim ulegał, zdając się na jej nieustanną troskę i zapobiegliwość. Gdy tylko zniknął za horyzontem Serbinowa powóz Szymszyla wiozącego panią Niechcic i jej dzieci do Kalińca, to skrzydła opadły nie tylko Bogumiłowi, ale też starej Żarneckiej, co to wszystkie dzieci wychowała i nieustanną pieczę nie tylko nad kuchnią ale i całym domem miała. Nieraz to i sama pani Niechcicowa ustąpić musiała, gdyż jej słowo musiało być najważniejsze. Teraz jednak, gdy pustki nastały w Serbinowie, to i drzwi do spiżarni lub kredensu częściej się otwierały, a i sama Żarnecka nie zawsze mowę składną miała, po której to Felicja choć nie od kuchni była, ale i garnkami zająć się musiała.

Jeszcze tylko kilka tygodni i Serbinów na nowo ożyje – myślał – gdyż, jak to Żarneckiej oznajmił – Basia z dziećmi na pewno z Kalińca zjadą i święta razem spędzą.                          Takie też myśli przez głowę mu chodziły już od samego rana, zapominał przy tym, że sąsiad z niedalekiego Pamiętowa z wizytą się wpraszał. Podobno jego córka z Warszawy przyjechała i, jak mawiał jej ojciec z wielkim ukontentowaniem, pragnie na wsi osiąść, bo jej miejskie życie sprzykrzyło się „aż nadto”, a zauroczona wsią i Pamiętowem, tutaj pragnie zamieszkać.

    Panna Ksawera

Zajęty wyprowadzką żony Bogumił nie bardzo słuchał Woynarowskiego, gdy spotkali się na targu w Kalińcu. Zupełnie nie w głowie były mu teraz sąsiedzkie wizyty, tym bardziej, że zawsze Basia była duszą towarzystwa i ona, wspominając młode lata w mieście spędzone, rada była towarzystwo przyjmować. Serbinów często gościł bliższą i dalszą rodzinę, a podczas tych zjazdów wspomnieniom, a niekiedy też żalom nie było końca. Basia z wypiekami na twarzy słuchała opowiadań sióstr i szwagierek o urokach życia w mieście, o ich spotkaniach, rautach, udzielaniu się w Towarzystwie Dobroczynnym. Szczytem wszystkiego były relacje o przedstawieniach teatralnych, na których one bywały – nie opuszczając żadnej premiery. Jakiż to „teatr” Basia miała w Serbinowie? Wieczne utyskiwania i narzekania na pogodę, na złe plony, na niskie ceny zboża. Wysłuchiwanie zwierzeń Bogumiła o kłopotach w gospodarstwie to był jej cały „teatr”. Jakąż to kulturę ona miała na tym odludziu wśród rzeszy fornali i parobków. Nawet kształceniem dzieci musiała zająć się sama, gdyż ciągle brakowało na guwernantkę. Jaka przyszłość czeka nasze dzieci? – nieraz powtarzała, chodząc po pokoju.

Było to ciągłe pytanie, jakie słyszał Bogumił, gdy zmęczony wieczorem siadał w fotelu pragnąc rozprostować zesztywniałe kości. Lat mu już przybywało, a jak sam mówił, że starzeje się bo „więcej żyję przeszłością niż przyszłością”. Gdy opierał głowę o fotel, zaciągając się dymem z cybucha, w oczach śmigały mu sceny z jakże bujnego życia. Najwięcej wspomnień, którymi lubił obdzielać rodzinę dotyczyło ostatniego powstania. Powstańczy los był udziałem nie tylko jego, ale też wielu jego znajomych, a przede wszystkim przodków. Niechcicowie posiadali niegdyś na Kresach majątki, które tracili po kolejnych powstaniach.

Siadając do nieco spóźnionego śniadania, aby napełnić nieco brzuch, usłyszał przed domem ujadanie psów. „Kogo to u licha tak wcześnie do dworu niesie, czyżby to stary Szymszyl?” – zadawał sobie pytanie, bo to on lubił z samego rana do dworu na handel zajeżdżać. Jednak tym razem to nie był Żyd. Dwójka gniadych koni powożonych przez woźnicę zajechała z impetem przed schody. Bogumił poznał stangreta Kacpra od lat służącego w Pamiętowie. Na wymoszczonym siedzeniu bryczki siedział znany mu sąsiad Woynarowski, dziedzic na Pamiętowie w towarzystwie młodej kobiety. Wtedy to uświadomił sobie i przypomniał rozmowę na targu w Kalińcu, podczas której mało znany sąsiad wprosił mu się z wizytą. Wiedząc, że Barbara Niechcicowa przeniosła się do miasta, Woynarowski zapragnął nawiązać szersze kontakty ze „słomianym wdowcem”, o którym tak wiele opowiadał swojej Ksawuni.

Panna Ksawera Woynarowska już latem zjechała z dalekiej Warszawy, gdzie mieszkając z matką i pobierając nauki na pensjach, zakosztowywała smaków i uroków „wielkiego świata”. Nie wiedzieć czemu postanowiła nagle zakończyć ten styl życia, prowadzony za wzorem swej matki i przybyć na głęboką prowincję, aby zaszyć się w tej wiejskiej głuszy. Sama nie wiedziała, jaki los ją spotka, a może popłynie na jego falach.

Bogumił, wzywając pomocy Felicji, zaprosił nieoczekiwanych gości do środka. Swoje narzekanie dobiegające z kuchni rozpoczęła już Żarnecka, której wieczorne „boleści” nie pozwoliły na sprostanie wymogom ugoszczenia tak wczesnych gości. Gdyby nie zaradność i wrodzona wesołość Felicji, zapewne oprócz porannego żuru nic więcej nie pojawiłoby się na stole. Jednak jej obeznanie ze zwyczajami pani Barbary kazało zajrzeć do spiżarni, której klucze zazwyczaj nosiła sama pani Niechcicowa. Od jej wyjazdu spiżarnia była otwarta i to właśnie tam znalazły się wiktuały, które już wkrótce stanęły na stole. Nie mogło oczywiście zabraknąć dobrego miodu z letniego zbioru oraz zeszłorocznego wina z serbinowskiego sadu. Gospodarz, częstując przyjezdnych przednią nalewką, dopiero teraz dostrzegł i właściwie zainteresował się młodą córką pana Woynarowskiego.

Wyobraź sobie mój sąsiedzie – rozpoczął rozmowę gość – moja córka wychowana na salonach stolicy i tam poznała smaki życia towarzyskiego. Teraz gdy stoi w progach swego młodego życia zamiast rozejrzeć się w tamtych kręgach, wśród których miała wielkie powodzenie, ni stąd ni z owąd do mojego domu zjechała, nie widząc dla siebie przyszłości w dalekim świecie. Czyżby się jej w głowie poprzewracało?

Och papciu – odrzekła nieco zmieszana i chyba też zarumieniona Ksawera Woynarowska – dość już tego narzekania, którego zapewne jestem przyczyną. Ja zakochałam się w naszym Pamiętowie. Tutaj można żyć, te pola, lasy i słońce, którego dotychczas nie dostrzegałam. Ja właśnie na wsi żyję prawdziwie i oddycham całą piersią.

Bogumił jakby mimowolnie spojrzał na tę pierś, która tak dobrze oddychała w Pamiętowie. Rzeczywiście – dopiero teraz  dostrzegł, że panna Woynarowska jest nie tylko młodą, ale też niepozbawioną urody kobietą. Wiele lat młodsza od jego żony, z gęstym puklem blond włosów sprawiała wrażenie dojrzałej i pewnej siebie. Jej erudycja, znajomość zagadnień z dziedziny kultury, sztuki i literatury wprawiała Bogumiła w niemałe zakłopotanie. On, choć doświadczony życiem i dotknięty wieloma przeciwnościami losu, nie miał czasu na balowanie, naukę czy nabycie ogłady towarzyskiej. Bliższe mu było życie na wsi niż warszawskie salony.

Od czasu pierwszego spotkania w Serbinowie wytworzyła się między nowymi sąsiadami jakaś więź niespotykana między dwoma pokoleniami. Ksawera znalazła w Bogumile wzór cnót obywatelskich, pracowitości, skromności życia. Ona sama wytwarzała jakąś niewidzialną nić przyciągania, a może tylko chwilowego zauroczenia swoją fizjonomią, z której emanowała radość, figlarność czy może tylko zwykła beztroska. Najbliższe dni i tygodnie, pełne nieoczekiwanych lub przypadkowych spotkań, wypełniły w życiu Bogumiła pustkę, jaka zapanowała w Serbinowie po wyjeździe żony i dzieci. Nawet święta Bożego Narodzenia spędzone z rodziną nie były już tymi sprzed lat. Raz po raz dostrzegał, że patrząc na Basię myślami był w Pamiętowie. Także karnawał i  początek roku był okazją do wielu spotkań z Woynarowskimi. Zimowe wizyty w jeszcze świątecznej atmosferze przeciągały się nieraz do późnych godzin nocnych.

Wiadomość z Pamiętowa.

Bogumił od wczorajszego wieczoru nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wrócił do dworu w połowie nocy, ale do rana nie zmrużył oka. Zerwawszy się z łóżka, swoje zdenerwowanie przelał na Felicję, a i Żarneckiej też się oberwało, gdy na stole postawiła mu wczorajszą wieczerzę, której nie skonsumował, przedłużając swoją kolejną wizytę w Pamiętowie. Nie wiedzieć czemu, ale i  stara kucharka też nie była kontenta z nagle ożywionych kontaktów dziedzica z Pamiętowem.

Nic to dobrego nie przyniesie –  powiadała. Z niecierpliwością oczekiwała tylko powrotu do Serbinowa pani Barbary.

Niechby już wszystko wróciło do porządku, jak Bóg przykazał – stwierdziła.

Wszyscy, nawet Klimecki i parobki, unikali w tym dniu dziedzica.

Zbliżało się ku południowi, gdy na dziedziniec Serbinowa zajechała dwukółka, z której wyskoczył znany Bogumiłowi Aleksander, zaufany sługa Woynarowskiego. Jego widok wstrząsnął Bogumiłem, gdyż nie spodziewał się nic dobrego po tym przyjeździe. Czyżby znowu Ksawera? – kłębiło mu się w głowie.

Aleksander, zwlókłszy się z pojazdu i przywiązawszy konie do pachołka, podszedł do Niechcica podając mu list.

Pan Woynarowski do jaśnie pana pismo śle i czeka na odpowiedź – rzekł, oczekując na zaproszenie do wejścia.

Bogumił odebrał kopertę i gestem zaprosił do dworu. Felicja podała gościowi herbatę, licząc na nowe wiadomości z Pamiętowa. Bogumił, nie kryjąc zdenerwowania, wszedł do swego pokoju, aby poznać zawartość listu. Woynarowski donosił:

„Mój drogi sąsiedzie! Tylko do Ciebie mogę się zwrócić z prośbą o przysługę odwiezienia mojej Ksawuni na kolej żelazną do Skalmierzyc, za pruską granicą. Już nie mogę zrozumieć mojej Ksawuni! Ona tak często zmienia zdanie. Wyobraź sobie Panie, że postanowiła teraz wyjechać na studia medyczne do Lozanny. Nie mogę wyimaginować sobie Panie Bogumile, skąd taka nagła decyzja. Byłoby moim ojcowskim obowiązkiem towarzystwo moje w całej tej podróży, ale Panie Bogumile zdrowie mi na tę wieść całkowicie zaszwankowało. Serce, które już od dawna nie jest w najlepszym porządku, dało znowu znać, i jak zalecił doktor Kociełło z Kalińca, mogłoby nie znieść trudów tej podróży. A  i podróż tak daleka koleją żelazną, to dla mnie nieznajomość wielka i do tego te graniczne administracje lękiem mnie napawają. Już z tych pruskich Skalmierzyc Ksawera podróżować będzie w towarzystwie dalekiej naszej krewnej Pani Kwileckiej, co to w gościnie u rodziny w Śliwnikach bawiła, a teraz do wód szwajcarskich się wybiera na leczenie zastałej choroby. Ciebie, mój drogi Bogumile, proszę tylko o podwiezienie mej córki na dworzec kolei żelaznej do Skalmierzyc. Jak tylko nieco wyzdrowieję, to Ci, mój Dobrodzieju, w dwójnasób wynagrodzę”.

Bogumił z pewną ulgą odłożył list na biurko, spodziewał się bowiem gorszych wiadomości. Jednak decyzja Ksawuni była dla niego wielkim zaskoczeniem. Co mogło być powodem zmiany planów panny Woynarowskiej? Znając jej stanowczość decyzja nie ulegnie zmianie. Może więc wspólna podróż na dworzec kolei pozwoli mu bliżej poznać przyczyny tak nagłego wyjazdu. Szybko też skreślił kilka słów odpowiedzi i wręczył je Aleksandrowi, który w izbie przekomarzał się z Żarnecką.

Wyjazd na dworzec graniczny.

Choć mróz lutowy niezbyt mocno ściął w tym roku pola, a i śniegu tak jakby na lekarstwo, Bogumił postanowił w podróż do Skalmierzyc zabrać najlepszy powóz oraz parę dorodnych koni, które by bez przeszkód do granicy z Prusami odwiozły adeptkę medycyny, jaką miała w Lozannie zostać panna Ksawera. Ze Skalmierzyc miały odchodzić wieczorne pociągi do Drezna, Berlina, Wrocławia, Frankfurtu, a nawet do samej Szwajcarii. Podobno wielu ziemian korzystało z tej, jakże wygodnej podróży, na targi do Wrocławia, Breslauerem przez Niemców zwanego. Obiecał sobie, że będzie to okazja Basię z dziećmi w Kalińcu  odwiedzić, a może Żarnecka co nieco ze spiżarni do wolantu załaduje. Wydając ostatnie polecenia ekonomom co do gospodarstwa na czas swego wyjazdu, postanowił też Klimeckiego jako stangreta zabrać miarkując, że wyjazd może się przeciągnąć.

Gdy zajechali pod dwór w Pamiętowie, panna Ksawera już w ciepłym futrze z szubą i lisimi ogonami stała, żegnając się czule z ojcem. Wyległa też na ganek cała służba dworska, pochlipywaniom i ocieraniom łez nie było końca. Najwięcej wyjazd Ksawery przeżywał sam Woynarowski, który przez te kilka miesięcy związał się z córką. Klimecki z Aleksandrem załadowali wcale niemały bagaż Ksawuni i ruszyli w kierunku Kalińca.

W samo południe stanęli na stawiszyńskim przedmieściu, widząc już wieże kolegiaty, gdzie cudowny obraz św. Józefa cześć odbierał, nawiedzany licznie przez serbinowskich chłopów w dni odpustowe i świąteczne. Południowe słońce ogrzewało nieco zziębniętych podróżnych, którzy minęli rynek i ratusz, kierując się na trakt wrocławski ku szosie do Skalmierzyc. Bogumił i panna Woynarowska nie byli skorzy do rozmowy, dzieląc się tylko zdawkowymi pytaniami. W ich wnętrzach kłębiły się jeszcze wspomnienia uczucia, które zapłonęło jak pochodnia, a i chyba jeszcze nie zgasło. Czyżby ten nagły wyjazd miał być tym wiatrem gaszącym to, co dopiero zapłonęło? Jeszcze dobra wiorsta, a będą przed główną komorą celną w Szczypiornie. Ksawunia całą drogę przemyśliwała, czy będą tam już przygotowane papiery podróżne, o które ojciec przez znajomego urzędnika miał się wystarać, popierając swą prośbę o paszport i dokumenty wizowe stosownie wielkim załącznikiem rublowym, aby podania przypadkiem gdzieś się nie zawieruszyły pomiędzy gubernatorstwem w Warszawie, a komorą celną w Szczypiornie.

Gdy Klimecki zatrzymał konie przed rosyjskim Urzędem Celnym w Szczypiornie Bogumił i Woynarowska wysiedli, aby dostać się przed oblicze samego dyrektora komory celnej, pana Paszkina. Urzędował w wielkim biurze, siedząc za rzeźbionym biurkiem, nad którym na ścianie wisiał dwugłowy czarny orzeł, godło Rosyjskiego Imperium. Tegoż imperium urzędnikiem i to najwyższym w Kalińcu był sam pan Daragan, reprezentowany tu w Szczypiornie przez dyrektora Paszkina. Gdy tylko zezwolono interesantom wejść przed  marsowe oblicze Paszkina od razu padły pytania.

A czemuż to szanowna panna chce wyjechać z naszego priwislenskiego kraju ?

Na studia medyczne do Lozanny – nieśmiało wyszeptała zapytana.

Toż to przecież w naszym Petersburgie toże uczitsia może – już dość głośno zawyrokował Paszkin.

Ksawunia pobladła przewidując koniec swej wyprawy. Wtedy rolę mediatora przejął Bogumił, znający z doświadczenia życiowego urzędnicze wybiegi poddanych cara i po rosyjsku przemówił do dyrektora, nadmieniając o rublach złożonych wraz z prośbą o paszport. Nieco zmieszany Paszkin otworzył szufladę, wyjmując z niej już wcześniej nadesłane z Warszawy dokumenty. Mrucząc coś pod nosem, wręczył je Ksawerze Woynarowskiej i wskazał drzwi do wyjścia.

Klimecki właśnie skończył podawanie koniom siana i okrywając sobie nogi grubym kożuchem, popędził konie ku granicy. Mijali po drodze niskie budynki straży granicznej, za którymi dostrzegali ćwiczące oddziały kozaków. Stanęli przy szlabanie. Ksawunia po raz pierwszy znalazła się w tym miejscu. Była to granica wielkiego imperium na czele którego stał imperator Mikołaj. Samego cara z jego dworem miała okazję widzieć podczas parady wojsk rosyjskich, gdy zamieszkiwała z matką  w Warszawie. Teraz opuszcza ten kraj, wyjeżdżając do drugiego cesarstwa, które, jak mówił w Pamiętowie Bogumił, „osiadło na naszych prastarych ziemiach słowiańskich bezprawnie”.

Okazało się, że papiery graniczne pana Niechcica i Wojnarowskiej nie budzą zastrzeżeń. Bogumił corocznie wyrabiał sobie stałą przepustkę graniczną, upoważniającą go do przebywania w obrębie 20 wiorst od granicy prusko-rosyjskiej. Dopiero co odebrane  dokumenty wyjazdowe Ksawery, także nie wzbudziły podejrzeń strażników granicznych po jednej, jak i po drugiej stronie szlabanów. Problemem stał się tylko Klimecki, nie posiadający żadnych papierów upoważniających go do przekroczenia granicy. Musiał więc zatrzymać się w granicznym hotelu Seidla, gdzie Bogumił opłacił mu pobyt. On też teraz musiał przejąć powożenie, aby dowieźć pannę Ksawerę na stację kolejową. Mijając granicę już po stronie pruskiej Bogumił wskazał w oddali więżę nowego dworca kolejowego, dopiero co uruchomionego dla podróżnych. Sam nie miał jeszcze okazji z niego korzystać, gdyż dotychczas raz po raz wyjeżdżał ze Skalmierzyc przez Ostrowo do Wrocławia koleją żelazną z dworca znajdującego się w pobliżu Głównej Pruskiej Komory Celnej. Tam też już wkrótce zatrzymał konie na podwórzu hotelu pana Sperlinga. Nieraz już bywał w tym lokalu, gdyż można tu było nie tylko dobrze zjeść ale też zakupić najlepsze towary pochodzące z dalekiej Europy. Już sama reklama na budynku hotelu zachęcała do zakupienia przedniejszych „zigaretten”, do wymiany carskich rubli na cesarskie „marki” – walutę niezbędną podczas pobytu w dalszej drodze panny Ksawery. Oboje więc udali się do kantoru, aby złote carskie ruble wymienić na pruską walutę. Pociąg do Lozanny wyjeżdżał dopiero wieczorem, mieli więc kilka godzin, aby spędzić go wspólnie i ostatecznie wyjaśnić, czy też może raczej pożegnać to, co ich złączyło w ostatnich miesiącach. Usiedli przy wygodnym stoliku prosząc kelnera o gorącą herbatę i przygotowanie obiadu. Klimecki pozostał na granicy, mogli więc bez skrępowania, dzielić się rozwijającym między nimi uczuciem, z pewnymi wyrzutami sumienia Bogumiła, gdy nachodziły go myśli o żonie i dzieciach.

Czas biegł jednak nieubłaganie. Nieco wypoczęte konie kończyły popas na przyhotelowym podwórzu, gdy dozorujący je chłopak odbierał suty napiwek za pieczę nad powozem i bagażem. Wyruszyli ku dworcowi kolejowemu. Niemałym kłopotem dla Bogumiła było pierwsze spotkanie jego koni z „ognistym smokiem” w postaci  czarnego parowozu zmierzającego z kilkoma wagonami wzdłuż drogi do dworca. Musieli zatrzymać się przed szlabanem, za którym w kłębach pary i z piskiem hamowanych kół wtaczał się pociąg na „stary dworzec”. Dla serbinowskich koni było to jakby spotkanie z Belzebubem. Przyzwyczajone do ciszy pól i dróg Serbinowa, po raz pierwszy przeżyły spotkanie z koleją. Jednak opanowanie Bogumiła i znajomość psychiki koni zapobiegły tragedii, jaka mogła spotkać podróżujących. Po tym groźnym incydencie i dłuższym uspokajaniu koni ruszyli ku dworcowi. Mijając rząd jakże pięknych domów wzdłuż drogi podjechali na wiadukt, z którego widać było dworzec kolejowy. Widok był zachwycający i Ksawunia przyzwyczajona do typowej architektury wiejskich dworków i lichych drewnianych chałup nie mogła opanować podziwu. Nawet dworzec kolei kaliskiej w Warszawie był skromnym budynkiem w porównaniu do tego cesarskiego przepychu, który ujrzała.

Powoli zapadał już zmrok, słońce zaszło za niskim horyzontem. Dobrze, że luty tego roku nie był tak mroźny i śnieżny jak zazwyczaj. W nikłych blaskach zachodzącego słońca oświetlony już budynek dworca sprawiał imponujące wrażenie. Ksawunia miała okazję poznać bramę wjazdową do Prus – państwa, które ma stać się teraz jej nową ojczyzną. Czyżby tak miał wyglądać ten zachodni świat? Pełen majestatycznego dostojeństwa dworzec skalmierzycki wywarł nie tylko na Woynarowskiej, ale też na samym Bogumile niezwykłe wrażenie. Choć ruch tego dnia nie był zbyt wielki, jednak było tu widać życie w zupełnie nowym stylu. Dopiero teraz Ksawunia zrozumiała, że dobrze się stało, że  przywiózł ją tutaj Bogumił, gdyż zapewne ojciec nie poradziłby sobie z wszystkimi zabiegami wokół spraw wyjazdowych.

Po obu stronach dworca wzdłuż budynku biegły dwa perony.

To dlatego, że z jednej strony przybywać mają pociągi od strony Rosji, a z drugiej podstawione będą pociągi do Prus – wyjaśnił jej  Bogumił.

A dlaczego tak musi być? – zapytała.

Rosja i Prusy mają podobno różne szerokości torów, dlatego  pociągi rosyjskie nie mogą jeździć po torach pruskich – odrzekł.

Słuchając wyjaśnień swego opiekuna młoda adeptka sztuki medycznej z podziwem patrzyła na niezwykłą architekturę dworca. Takiego budynku i takiego stylu dotychczas nie widziała. Zupełną nowością było dla niej światło elektryczne rozjaśniające wnętrze ogromnego gmachu. Także na wszystkich torach i wzdłuż peronów świeciły już lampy gazowe, podobne do tych, jakie widziała na kilku ulicach Warszawy. Miała okazję dłużej podziwiać to niezwykłe cudo, gdyż Bogumił na jej prośbę wszedł do równie pięknego budynku cesarsko-królewskiej poczty, aby nadać depeszę do Lozanny, informującą o jej przyjeździe. Fronton dworca zdobiła szpiczasta wieża, a pośrodku dumnie powiewała cesarska flaga. W niszach blendowych Ksawera rozpoznała dwa orły pruskie oraz cztery nieznane jej herby. To zapewne herby Wielkiego Księstwa – wyjaśnił jej powracający z poczty Bogumił. Powierzywszy konie i powóz dozorcy weszli przez frontowe drzwi do dużego holu. Na drzwiach były napisy w języku niemieckim, który Wojnarowska poznała przygotowując się do studiów jeszcze na pensji w Warszawie. Nie wiadomo skąd zjawił się dworcowy tragarz w zawodowym uniformie oferujący przewiezienie bagażu do sali odpraw celnych. Czas do odjazdu pociągu wypełnili załatwianiem spraw celnych, po czym udali się do kasy oferującej zakup biletu na pociągi w kierunku Prus. Tutaj przydał się język niemiecki, gdy Ksawunia tłumaczyła zawile kasjerowi cel swojej podróży. Bogumił w tym czasie nadzorował odprawę celną wcale niemałego bagażu podróżnego. Po załatwieniu wszelkich formalności oraz zakupieniu biletu pozostało im trochę czasu do odjazdu pociągu. Weszli więc do przestronnej poczekalni, która okazała się zarazem salą restauracyjną dla podróżnych I i II klasy. Taki też bilet miała wykupiony panna Ksawera.

„Sala była ogromna, sklepiona, prawie pusta. Przy kilku tylko stolikach siedzieli sennie pasażerowie. Do pociągu było jeszcze dość czasu i Bogumił zapytał pannę Ksawerę czyby czegoś nie zjadła. W sali z bufetem piętrzyły się stosy pomarańcz i chleba z wędlinami”. 1

Bardziej niż jedzeniem ona zainteresowana była niezwykłym wystrojem wnętrza poczekalni. Na ścianach ozdobionych marmurami wisiały portrety pruskich władców, a w narożach groźnie spoglądały posągi rzymskich cesarzy. Na wysoko sklepionym suficie zawieszono kilka kryształowych żyrandoli z elektrycznym światłem. Jakże to było wspaniałe w stosunku do dworu w Pamiętowie i światła z zakopconych lamp naftowych. Przy każdym stoliku, nakrytym śnieżnobiałym obrusem, stały po cztery rzeźbione krzesła. Miłego nastroju dodawały zielone palmy stojące na stołach. Kelnerzy krzątali się wokół bufetu obsługując nielicznych podróżnych. Zupełnym zaskoczeniem dla panny Ksawery było intymne pomieszczenie „Nur fur Frauen”, gdzie panie mogły nie tylko odpocząć, ale też poprawić swoją fryzurę, czy elementy garderoby. Na kontuarze bufetu, w oszklonych kredensach, stały zachęcające pasażerów do nabycia misternie udekorowane dania, kanapki z wędlinami i serami. Także owoce południowe i pyszne ciasta nadawały dworcowej restauracji wiedeńskiego splendoru. Gdy zdążyli wypić czarną kawę „po wiedeńsku” do sali wszedł kolejarz w stosownym uniformie i wykorzystując „tubę mówiącą” ogłosił iż: „Der Schnellzug  nach  Bern und Lousanne  fahrt vom Gleis eins ab”.

Bogumił i Ksawera wyszli na peron, gdzie w kłębach pary i dymu z parowozu stały  bijące ciepłem wagony. W jednym z nich dostrzegli otwarte okno i stojące przy nim znane osoby. To właśnie była rodzina Niemojowskich z pobliskich Śliwnik, odprowadzająca na pociąg Annę Kwilecką, z męża baronową de Puschet, która miała jechać w rodzinne strony męża do dalekiej Szwajcarii, towarzysząc pannie Woynarowskiej w jej wyprawie do Lozanny. Bagażowy umieścił walizy podróżne w przedziale zabierając od panny Ksawery kartkę pocztową, którą chciała wysłać ze Skalmierzyc do matki w Warszawie. Pocztówkę z widokiem dworca granicznego, zakupioną w bufecie, obiecał bagażowy nadać z pobliskiej cesarsko-królewskiej poczty.

Wagony powoli zapełniały się podróżnymi. Gdy zbliżyła się godzina odjazdu pociągu, obsługa kolejarzy z chorągiewkami i gwizdkami nakazywała zamknięcie drzwi i okien. Bogumił ostatni raz spojrzał na Ksawunię poprzez nieco zamarzniętą szybę wagonu. Poczuł, że kończy się coś, co się tak niedawno rozpaliło. Może ten wyjazd był najlepszym rozwiązaniem.

W kłębach pary, z gwizdem sygnału pociąg powoli ruszył z peronu, zabierając ze sobą w daleki świat uczucie, które dopiero co zaiskrzyło i już musiało zgasnąć.                                               Ostatni wagon zniknął za wiaduktem, wtedy do Bogumiła podszedł stary znajomy z powstańczych czasów. Wincenty Niemojowski z małżonką Jadwigą z hrabiów Kwileckich rozpoznali pana Niechcica, ze łzami w oczach żegnającego pociąg.

Witamy serdecznie szanownego Pana – zagaił Niemojowski. – Przebywając tak blisko Śliwnik prosimy o wstąpienie w nasze skromne progi!

Bogumił znał dobrze Niemojowskich ze spotkań powstańców organizowanych przez samego patrona w Śliwnikach. Postać pułkownika Niemojowskiego znana była wszystkim w powiecie odolanowskim, a także za granicą, czyli w leżącym obok Serbinowa Marchwaczu, gdzie gospodarzył krewniak Wincentego – Wacław Niemojowski.

Zamyślony Bogumił dopiero teraz dostrzegł Wincentego i panią Jadwigę, żegnającą swoją siostrę.

Mości Dobrodzieju! Bogumile, zapraszamy w nasze gościnne progi, noc już nadchodzi, chyba nie wybiera się pan w drogę końmi o tej porze. Prosimy na nocleg do nas do Śliwnik.

Bogumił nie mógł odmówić prośbie, tym bardziej, że dawno nie nawiedzał zawsze gościnnego pałacu w Śliwnikach.

Serdecznie państwu dziękuję – odrzekł i wspólnie poszli w kierunku swoich zaprzęgów. Był zadowolony, że tę noc spędzi w Śliwnikach, a nie w pustym Serbinowie.

Julia Rutkowska - Zobaczyć niebo

Julia Rutkowska

Zobaczyć niebo

Było ciepło. Słońce oplatało przyjezdnych magicznym promieniem. Mimo że był wrzesień, pogoda sprzyjała uśmiechom i zachęcała do podróży w nieznane. Wagony kolejno wyłaniały się zza murów dworca w Nowych Skalmierzycach, jednych wypluwając w szarość codzienności, innych zabierając w podróż marzeń. Niektórzy nie wiedzieli, czy wsiąść i odjechać. Nie byli pewni, czy mają na tyle odwagi, by przenieść się do innego świata, czy wolą poświęcić ten czas rutynie, która tuli ich do snu. Dla podróżnych, będących na dworcu czas stawał w miejscu. Niektórzy siedzieli tam godzinami, rozmyślając i marząc. Na tym dworcu jedni zawierali przyjaźnie, inni ocierali łzy po zakończeniu znajomości.

Od pewnego czasu każdy, kto tylko spoglądał z nadzieją w niebo, mógł dostrzec kolorowy zwój piór siedzący na szczycie ostrej wieżyczki. Z pani Papugi nie dało się czytać jak z otwartej książki, lecz gdy tylko rozpościerała skrzydła, uwidaczniało się odbicie jej duszy. Jednakże rzadko można było uchwycić wzrokiem tę damę w locie. Czasem pani Papuga przechadzała się po peronie, który często bacznie obserwowała.

To był właśnie ten dzień, w którym kolorowa postać dostojnym krokiem przemierzała zatłoczony peron. Przeważnie nie zaczynała konwersacji, tylko odprowadzała wzrokiem każdego po kolei. Tego dnia było inaczej. Kątem oka pani Papuga dostrzegła różową plamę prześlizgującą się pomiędzy podróżnikami. Zaintrygowało ją to, bo przeważnie jej oczom ukazywały się tylko lisy. Postanowiła się przełamać i dowiedzieć się, kto to. Na początku kolorowa pani nie mogła dogonić różowej tajemniczości, lecz niespodziewanie plamka się zatrzymała. Zaintrygowana jeszcze bardziej Papuga w końcu stanęła naprzeciw nieznajomej.

– Gdzie się podziały pani bagaże? – zapytała.

– Och, proszę na mnie nie patrzeć – odpowiedziała podróżniczka i chcąc uniknąć dalszych pytań, ruszyła przed siebie.

– Nie, nie, proszę odpowiedzieć – nalegała Papuga.

– Moje bagaże? Nie zdążyłam się spakować, więc wyszłam z domu tak, jak stałam – odrzekła tajemnicza pani.

– Rozumiem, to nie takie ważne, po prostu chciałam jakoś zagadać, wie pani… A tak właściwie, jestem Papuga, proszę mi mówić po imieniu. […] A pani godność, jeśli można spytać? – zagaiła kolorowa.

– Och, eem, tak w sumie… Bardzo nie lubię mojego prawdziwego imienia, Świnia nie brzmi zbyt przyjaźnie. Możesz mi mówić Sowa, to o wiele bardziej do mnie przemawia – odparła już nie taka tajemnicza podróżniczka.

– Niesamowicie, opowiesz mi trochę o sobie, Sowo? Chciałabym bardzo móc poznać cię lepiej – powiedziała Papuga.

Tak zrodziła się niecodzienna przyjaźń pomiędzy dwiema marzycielkami. Sowa często odwiedzała dworzec, by móc spotkać się z Papugą. Dni upływały nieubłaganie. Różowa przyjaciółka nosiła w sercu sekret. Bała się przyznać tej drugiej do swojej ułomności. Wstydziła się, że nie potrafi spojrzeć w niebo. Zawsze o tym marzyła, ale fizycznie nie była w stanie. Tyle to w sobie dusiła, że w końcu nie wytrzymała. Nie wiedziała, co przyniesie jutro, więc zebrała się na odwagę i oznajmiła Papudze.

– Wiesz, zazdroszczę ci, że codziennie możesz podziwiać niebo. Jak ono wygląda? – zapytała Sowa.

– Nie wiesz, jak wygląda niebo, nigdy go nie widziałaś? – odpowiedziała pytaniem na pytanie kolorowa przyjaciółka. Słychać było ciche szlochanie. Zmartwiona Papuga dodała: ,,Czasem jego błękit porywa cię do tańca, a czasem głębia granatu pochłania każdą twoją emocję. Nieraz nie możesz dostrzec koloru, bo widać tylko ciemne chmury, innym razem są to białe obłoczki przypominające cukrową watę z dzieciństwa. Jednego dnia niebo okrywa cię kopułą tajemniczości, a drugiego nawet się nie ukazuje. Za to nocą…”

– Co, co wtedy? – z zaciekawieniem zapytała Sowa.

– Wtedy można dostrzec blask gwiazd – odpowiedziała Papuga.

– G-gwiazd… A co to takiego? – odrzekła nieco zmieszana przyjaciółka.

– To takie małe punkty na niebie, które świecą równie pięknie, co słońce. To tak, jakby cała historia widoczna za dnia, rozkładała się na krótkie chwile, momenty ukazujące się nocą – zaspokoiła ciekawość Sowy.

– Nikt mi nigdy tak pięknie o tym nie opowiedział, a właściwie to nikogo nigdy nawet o to nie zapytałam… Dziękuję, że spróbowałaś zwizualizować mi coś, czego nie jestem w stanie zobaczyć – odparła różowa koleżanka.

– Może chcesz wiedzieć coś jeszcze? – rzekła Papuga. Tak właśnie rozpoczęła się wielogodzinna rozmowa przyjaciółek. Sowa była niezmiernie wdzięczna, że może dowiedzieć się tylu rzeczy, że ktoś zechciał opowiedzieć jej o tym wszystkim.

Od kiedy kolorowa postać poznała sekret różowej znajomej, każdy dzień wyglądał inaczej. Od tamtej chwili Papuga nieustannie latała nad Sową, by móc jej opisywać niebo w danej chwili. To był niesamowity gest przyjaźni. Sowa nigdy nie otrzymała od nikogo tyle miłości i wsparcia. Była głęboko poruszona i nie wierzyła w to, jak jej życie się zmieniło od momentu, w którym pojawiła się na dworcu i zapoznała się z Papugą. Od tamtej chwili każdy dzień był piękniejszy i pełen kolorów.

Po miesiącach ekscytacji i przygód, nadeszła burza. Kiedyś musiał być ten moment. To był właśnie ten dzień. Ten nieszczęsny dzień. Przyjaciółki jak zwykle przemierzały peron. Papuga zdawała koleżance relację z powietrza, a rozmarzona Sowa kroczyła radośnie. Kolorowa pani była tak skupiona na opisywaniu nieba ze szczegółami, że nie zauważyła, kiedy Sowa zniknęła jej z pola widzenia… Zawiał wiatr, zaszumiały liście drzew. Nadjechał wehikuł czasu, by zabrać Sowę w podróż inną niż wszystkie…

Nazywali ją Świnią, gdy ona tak bardzo chciała widzieć w sobie okaz mądrości. Tylko Papuga dostrzegała w niej piękno. Dzięki Sowie kolorowa pani zdecydowała się opuścić ostry szczyt wieżyczki dworca, który ranił ją i zostawiał liczne blizny. Natomiast dzięki Papudze Sowa zaczęła dostrzegać piękno dnia i osłonę nocy. Ta niesamowita przyjaźń udowodniła, że da się zmienić szarość codzienności i punkt widzenia. Teraz Sowa opisuje niebo Papudze i to z perspektywy innej niż wszystkie…

Kornelia Bartczak - Dziecko z dworca

Kornelia Bartczak

Dziecko z dworca

To, o czym chcę wam opowiedzieć, wydarzyło się w 1930 roku. Historia niewinnego dziecka, które zostało wzgardzone przez życie. Miasto Nowe Skalmierzyce, w którym zamieszkuje od ponad dziesięciu lat prezydent. Władzę sprawuje od lat pięciu. Tajemniczy mężczyzna o imieniu Tadeusz Jordan. Jest to brunet z brodą o oczach piwnych w wieku 35 lat. Na co dzień elegancko ubrany. Typ perfekcjonisty. Buty czarne jak krucze pióra, codziennie rano pastowane. Czarna torba, która skrywa w sobie najpotrzebniejsze skarby prezydenta.

Rano o wczesnej godzinie Tadeusz parzy kawę i wychodzi do pracy. W piątkowy wieczór odbywa rozmowę z ministrem. Dotyczy ona Dworca w Nowych Skalmierzycach przejętego przez Niemcy 4 miesiące temu. Urząd państwowy odnajduje informacje na temat bezprawnego przejęcia budynku. Na dworzec ma wkroczyć sześciu uzbrojonych Policjantów.

Halo, słyszysz? 23 Stycznia. Godzina 15: 00. Sala obrad rządu – oznajmia pracownik.

– Tak! Dobrze. Jeśli sprawa jest tak poważna jak opowiadasz – będę! – odpowiada Tadeusz.

Ostatnie słowa z tej długiej debaty telefonicznej nie brzmią spokojnie. W głosie polityka słychać gniew i wahanie. Duża sala i piątka osób ubrana w takie same garnitury, które charakteryzują się szeroką nogawką drastycznie zwężającą się w okolicach kostki oraz długą marynarką z oranżowym krawatem. Grono siada i zaczyna rozmowę nieprzyjemnym głosem. Rozmowa trwa od kilku godzin. Członkowie rady niecierpliwie czekają na pozwolenie prezydenta, aby wkroczyć na port.

– Jeśli ich tam poślemy, zginą! – mówi prezydent. – Trzeba coś z tym zrobić i ty dobrze o tym wiesz – odpowiada pewnym głosem Lincoln. – Mam narazić życie żony i ludzi?  – Zrobisz jak uważasz. Nasze spostrzeżenie znasz. To ty tu podejmujesz ostateczne decyzje!                 Pan poprawia lewą ręką długą brodę i ze złością poluźnia krawat. Wychodzi z sali i głośnym trzaskiem drzwi kończy spotkanie. Zamyślony nad tym, co ma zrobić idzie do baru, by ochłonąć, jednak nie kończy się na wodzie z limonką.                Późnym wieczorem dwie kobiety wynoszą eleganta z pubu. Półprzytomny mężczyzna wraca do domu. Wsiada do przedziału pociągu i zasypia. Nie wie, w jakim jedzie kierunku i jak się tu znalazł. Jest pewny, że zmierza do domu, gdzie czeka na niego żona  – Helena Jordan. Młoda kobieta pochodzenia niemieckiego o blond włosach i błękitnych oczach. Po paru godzinach beztroskiego błąkania się trafia do domu i spostrzega Helenę, która ociera łzy o białą koszulkę. Mąż zmartwiony podbiega do ukochanej i pyta: – Was ist passiert Schatz?[1] – Ich bin schwanger.[2]mówi zapłakana.Tadeusz przysuwa się do kobiety, którą bardzo kocha, całuje delikatne rączki i ze szczęściem w głosie odpowiada: – Damy radę. Kocham cię.

Dwa dni później z braku chęci do dalszego działania wraca do pracy. Ma wrażenie, że jest obserwowany. Ludzie patrzą na niego jak na złego człowieka, a przecież to on podejmuje najważniejsze decyzje w kraju. W biurze zapełnionym ludźmi widzi policję, dziennikarzy i zwłoki czterech osób. Biuro, w którym prezydent wykonuje swoją pracę zmieniło się w miejsce morderstw. Na ścianie krwią ofiar namalowano słowo „Kind”, co w języku polskim oznacza „dziecko”. Szyby są wybite. A cały budynek zrujnowany. Mężczyzna zaczyna się obawiać o swoją rodzinę. Zrozpaczony Tadeusz wyprasza służby i siada na krześle z rękoma opartymi o głowę. Jest przerażony, bo przecież parę godzin temu rozmawiał z przyjaciółmi. Nie chcę patrzeć na ciała wspólników, lecz w tej chwili dostrzega w ręce Lincolna zgniecioną kartkę poplamioną od krwi. Osuwa zimną rękę i zabiera kartkę. Twarz ma bladą, a oczy przerażone. Na jej odwrocie mało czytelnie jest napisane: „Uciekaj z tego miasta”. Ten ważny dowód zostaje jednak tajemnicą prezydenta. W rozmowie przez telefon oznajmia żonie, że ma spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Boi się o życie jej i dziecka. Wieczorem ostatnim pociągiem planują wyjechać z miasta w bezpieczne miejsce.

Kilka godzin później na dworcu czeka już spakowana żona. Mężczyzna dołącza do niej i odjeżdżają. Dnia 25 stycznia warunki pogodowe nie sprzyjają. Jest mrocznie. Światła w pociągu migają ostro. Parę czeka długa droga – ponad osiem godzin jazdy. Gdy małżonka śpi, mężczyzna próbuje się uspokoić….

 

Osiem miesięcy później…

 

Kraj zostaje opuszczony przez prezydenta. Tchórzy, czy po prostu władza go przerasta? Wyrzuty sumienia usprawiedliwia wymówkami. Zamyślony i bezradny człowiek musi skupić wszystkie myśli na córce, która za miesiąc ma przyjść na świat. Badania, które przeprowadza przez osiem miesięcy, doprowadzają go do odkrywania wielu oszustw i coraz to mroczniejszych tajemnic.

Śmierć członków rządu i tajemniczy napis na ścianie, który brzmi jak groźba. Mąż Heleny wie, że ulica Kolejowa w Nowych Skalmierzycach i dworzec, który się tam znajduje, to tylko przykrywka. Wrogowie planowali odbić cały dworzec już od ponad pięciu lat. Gdy władze zorientowały się, że w wagonach nie ma opału na zimę i drewna, zaczęły dyskretnie rozwiązywać zagadkę. Okazało się, że w wagonach znajduje się broń, a budynek to miejsce przebywania niewolników: kobiet dzieci i mężczyzn.

Minęło już sporo czasu. Dlaczego Tadeusz nadal nic nie zrobił? Gdy orientuje się, że problem jest zbyt poważny, załamuje się. Odwiedza bar. Jest to jedyne miejsce, w którym nikt go nie ocenia, tylko po prostu podaje alkohol. Pod koniec dnia dostał telefon z wiadomością, że jego żona została zamordowana. Kobieta została postrzelona w głowę, gdy wracała ze sklepu. O dziecku nie otrzymał szczegółowych informacji. Prawdopodobnie nie przeżyło. Mężczyzna nie mógł jednak dotrzeć na miejsce zbrodni. On również jest zagrożony. Tadeusz długo nie umie pozbierać się po tragicznej śmierci . Obwinia się o to, co się wydarzyło i chce ukarać mordercę. Jest bezsilny.

Zagadka dotycząca dworca ucichła. Pewne jest to, że śmierć rodziny Tadeusza powiązana jest ze służbami niemieckimi, które sprawują władze nad bezprawnie przejętym dworcem. Sprawą nie ma się kto zająć. Potrzebny jest czas i plan.  Pogrążony w smutku mężczyzna nie daje za wygraną. Szuka winnych i organizuje kolejne akcje.

Dziesięć lat później…

 

Budynek zapełniony ludźmi. Wojna trwa. Okno do sprzedaży biletów zamurowane. Stare Miasto jest zburzone niemal w stu procentach.  Tylko jeden budynek, położony  przy ulicy Kolejowej nadawał się do użytku. Jest bardzo chroniony przez Niemców, ponieważ na ten dworzec przywożone są amunicje, bomby i broń, aby rozpocząć wojnę i doprowadzić do pewnej wygranej. W środku dworca stacjonują Niemcy. Każdy z nich jest uzbrojony. Służby zmieniają się co kilka godzin. Nikt nie może  wyjść z budynku, a ten, kto do niego wszedł, już na pewno żywy nie wyjdzie. Służbę sprawuje siedmiu żołnierzy. Jeden od drzwi frontowych, dwóch na wejściu do górnego piętra. Pozostali strzegą mniej ważnych miejsc. Hermann Graf pilnuje zakładników. Osadzeni nie mają dobrych warunków. Czego się spodziewać po ludziach, którzy tylko dążą do władzy? Materace czarne od brudu. Słabe fizycznie i psychicznie kobiety, dzieci i mężczyźni. Odwodnieni i bez sił. Smród dochodzący z zamkniętego pomieszczenia z ciałami zmarłych więźniów. Dziesięcioletnia dziewczynka Rachela więziona jest tam od narodzin. Nigdy nie miała prawdziwego domu, a czasy, które zna, to czasy, w których jest wojna. Razem z Beniaminem Franczakiem kolegują się. Chłopiec ma 16 lat, został uwięziony przez zrządzenie losu. Na dworcu miała czekać jego matka, która wracała do domu z pracy.  Chłopiec czekał na nią, lecz już nigdy jej nie zobaczył. Trafił do budynku pełnego więzionych ludzi. Czuje się odpowiedzialny za Rachelę, a dziewczynka traktuje go jak brata. Nazywa go Beniu, a sama, kiedy dzięki niemu zna już litery, nadaje sobie imię Rachela. Imię to oznacza „cierpliwość”. Wieloletnie tortury i poniżanie dzieci. Cierpliwość jest jej potrzebna.  Cierpliwość i siła, by znieść widok, którego na pewno nigdy nie zapomni.

Każdy ma ochotę chcę uciec z tego okropnego miejsca. Niestety nikomu się nie udaje. Rachel myśli tylko o tym, dlaczego codziennie doświadcza kolejnych przykrych wydarzeń.

Jednak dzień 4 marca 1940 roku na długo pozostanie w jej pamięci. Chłopiec chce zdobyć dla niej jedzenie. Widzi, jaka jest słaba, więc wstaje z materaca, okrywa ją zielonym kocem w kratkę, daje mocnego całusa w czoło i oznajmia, że zaraz wraca. Nagle Rachela dostrzega opadającego na podłogę chłopca, Szybko podbiega w jego stronę i patrzy jak umiera.

– Beniu! Nie! Braciszku! Powiedz coś? – krzyczy wystraszona.

– Kocham cię, młoda – słaby odpowiada.

Ostatnie słowa Beniamina Franczaka są dla dziewczynki bardzo wzruszające. Przytula mocno zmarłego przyjaciela. Obwinia się o tę sytuację i ma wyrzuty sumienia. Nie dopuszcza do siebie myśli o stracie przyjaciela.

Rachel musi patrzeć na codzienne uśmiercanie niewinnych. Nie może znaleźć odpowiedzi na wiele pytań. Czemu akurat ona?

Jest to dziewczynka bardzo bystra, inteligentna i bardzo wrażliwa. Nie chce, aby śmierć jej przyjaciela została zapomniana. Mija kilka dni. Bardzo dokładnie obmyśliła już plan.

W nocy dyżuruje wojskowy Harmann Graf.  To on właśnie pociągnął za spust. Chwilę po północy dziewczyna niezauważalnie osuwa się na podłogę. Szybkim ruchem wstaje i wychyla się po starą szklaną butelkę.

Rano, gdy jest pora jedzenia, wojskowy pije kawę słodzoną dwiema łyżeczkami cukru. Kawa się parzy, a Herman patrzy w kierunku wejścia. Rachel ubrana jest w szpitalną koszulę z krótkim rękawem, mającą długość za kolana, z której wyjęła małą saszetkę, a w niej kawałki szkła, które całą noc tak cicho jak mogła kruszyła, aby nie zostać przyłapana.  Zwinnie wrzuca je do kawy i idzie dalej razem z innymi więźniami. W tej chwili zauważył ją Marcel Taylor, młodszy o rok kolega, który niedawno trafił z matką na dworzec.

– Ej? Co ty robisz? Zabiją cię za to  – mówi przerażonym głosem.

– Proszę, nie zdradzaj mnie –odpowiada coraz bardziej wystraszona.

– Nie wiem… Nie, no… No dobrze. Potrzebuję koc i ubranie dla matki. Źle się czuje i drży z zimna. Oddasz mi twój koc i kilka ubrań od tamtej Pani, a nic nie powiem – wskazał ruchem głowy na kobietę skuloną w kącie.

– O jejku… No dobrze, oddam. Poczekaj tu na mnie.

Dziewczynka nie wie, czy postępuje prawidłowo, lecz jest pewna, że wszyscy niewolnicy cierpią i jednym z głównych powodów zabicia wojskowego jest zemsta za Benia.

– Proszę. Koc i ubrania. Dotrzymaj słowa – mówi szeptem.

– Jasne. Mamy umowę.

Rachel sentymentalnie patrzy na koc w kratkę i przekazuje go Marcelowi.

Chwilę później dziewczę wrogim wzrokiem patrzy na Hermanna. Czeka tylko, aż wypije kawę. Nie jest pewna, czy jej plan się uda. Po chwili wojskowy woła wszystkich Niemców bardzo gniewnym tonem. Zaraz po tym sztabowy bierze kubek w prawą dłoń i jednym ruchem wypija kawę. Ma już iść w kierunku szefa, lecz zaczyna się dusić. Plan dziewczynki zaczął działać, a ona patrzy jak jej wróg kona. Brakuje mu tlenu, ostre kawałki szkła kaleczą  mu przełyk. Umiera powoli i z wielkim bólem. Komandos podbiega do swojego rodaka, lecz on jest już blady. Mijają dwie minuty, a jego ciało jest już bez życia.

Już wynoszą zwłoki i zaczynają krzyczeć na zakładników. Szybko zorientowali się, jaka jest przyczyna zgonu. Parę minut później zaczynają się przeszukiwania niewolników.

U Marcela Taylora jeden z Niemców znalazł koc Rachel. Jest zwinięty w kostkę dokładnie tak, jak w tym momencie, gdy dziewczynka przekazała go koledze. Nie zadbała jednak o to, by pozbyć się śladów. Chłopiec trafia do izolatki, gdzie ma umrzeć. Jego matka Barbara wzbrania się, aby go nie zabrali. Krzyczy tak głośno, że łzy same lecą z jej oczu. Rachel patrzy na Marcela i z przerażenia nie mówi nic. W tej chwili zrozumiała, że przyczyniła się do śmierci dwóch uczciwych osób.

Przez ostatnie tygodnie Tadeusz planował wtargnąć ze służbami na dworzec. Były prezydent czuje się odpowiedzialny za zakładników w budynku. Chcę zemsty i spokoju. Jordan się nie poddaje. Plan odbicia więźniów ma wkrótce zostać zrealizowany.

Dnia 28 sierpnia 1940 roku warunki pogodowe nie sprzyjają. Jest upalnie, a temperatura wynosi blisko czterdzieści stopni. Tego dnia ma nastąpić odbicie niewinnych więźniów. Tadeusz razem z dowódcą Witoldem Bernaciakiem wydają rozkazy. Właśnie oni mają mieć wszystko pod kontrolą i nie dopuścić do kolejnej śmierci na dworcu. Do budynku ma wkroczyć dwudziestu siedmiu wojskowych. Dalej czekają karetki na rannych i osłabionych. Dzieci mają zostać wyprowadzone jako pierwsze, następnie dorośli.  Mundurowi są zaopatrzeni w broń, kamizelki, kaski i tarcze kuloodporne. Tadeusz zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji, dlatego tak długo przygotowują się do akcji.

Jest godzina 13:27. Wojskowi przysuwają się niezauważalnie do muru budynku. Komandos lewą dłonią daje znak, w którą stronę mają się kierować. Z zewnątrz nikt nie chroni dworca. Niemcy podejrzewają nalot i odbicie więźniów, lecz w budynku jest straszne zamieszanie spowodowane zabójstwem Hermana. Przestępcy nie mają już kontroli nad zakładnikami. Matka Marcela nieustannie próbuje zdobyć klucze do izolatki, gdzie więziony jest jej niewinny syn. Rachel pogrążona w smutku leży skulona na materacu. Twarz ma bladą, a oczy sine. Od śmierci Benia nie je za wiele. Jej wychudzone ciało i wystające żebra widać nawet przez szpitalna koszulę. Nogi jej drżą. Nie ma siły sama ustać. Gdy wokół jest zamieszanie, ludzie biegają, krzyczą, ona tylko leży. Nikt nie zwraca na nią uwagi. Każdy jedynie martwi się o swoje życie. Budynek zastawiony, służby czekają na rozkaz w środku Niemcy szykują broń i ładunki wybuchowe, które zostały przywiezione w pociągach. Nagle z ręki wroga wypada broń. Rachel osłabiona wstaje, by pomóc uwolnić Marcela, podnosi pistolet i celuje w przestępców. Karze rzucić klucze na podłogę i powoli się odsunąć. Pot leci jej z czoła, a ona się chwieje. Resztkami sił schyla się po klucze i przesuwa je po podłodze do Barbary, nadal celując w Niemców. Więźniowie ucichli, a ona płacze. Krzyczy z bólu i złości.

– Czemu?! Czemu nie ja zostałam zabita? Beniu chciał mi dać jabłko. Tylko jabłko…

W tej chwili z końca sali ktoś krzyknął:

– Nie zabili cię, bo jesteś córką prezydenta! Jesteś ich ważnym elementem w tej historii. Dlatego jeszcze żyjesz. Bez ciebie ich plan się nie uda.

Rachela Jordan w tej chwili znajduję odpowiedź na wszystkie pytania. Czemu jest bita i poniżana, ale nie została zabita przez dziesięć lat? Dziewczynka wspomaga lewą ręką dłoń, przykłada pistolet do głowy. Patrzy w wejście i widzi otwierające się drzwi a w nich Tadeusza. Widzi go po raz pierwszy, ale jest pewna, że to jej tata. Najgłośniej jak może z ostatnich sił krzyczy:

– Ojcze!

I ciągnie za spust…

 

[1]Co się stało kochanie?

[2] Jestem w ciąży.

Maja Michalska - Jasiek

Maja Michalska

„Jasiek”

– A co było później? –  zapytał.

– Później? Później, mój drogi, pojawił się dworzec – dziadek spojrzał wtedy w rozgwieżdżone niebo ze swego rodzaju ulgą, jaka mogła malować się tylko w oczach kogoś, kto uciekł z piekła …

Ta historia mogła zostać napisana przez dowolnego autora. Mógł ją wymyślić Mróz, Miszczuk, Bonda, jakiś amerykański czy brytyjski King czy inny Coben, tymczasem autorem było życie i przewrotny czas II wojny światowej.

Czasy były ciężkie, ludzie żyli w strachu, niepewni jutra, z dnia na dzień starając się żyć nadzieją, że wszystko, co złe mija. Dorośli bali się o siebie i dzieci, a dzieci – te o których myślę – nie bały się niczego. Ciężko powiedzieć, czy były naiwne czy odważne. A może po prostu nie istnieje czas, miejsce, osoba a nawet nie ma takiej mocy wojna, by udało się do cna zabić w dzieciach wiarę. Szczególnie, jeżeli wierzą w coś dostatecznie mocno.

– Jasiek ? – wołała matka. – Jasiek, to ty ? – stała na progu kuchni z miną ni to złą ni zgnębioną i wpatrywała się w ciemność korytarza. – Mam nadzieję, że to ty!

– Ja, ja – spóźnił się kilka godzin, wiedział że matka nie będzie zadowolona. Jeszcze bardziej niezadowolona byłaby, gdyby powiedział gdzie był i z jakiego powodu nie wrócił do domu o czasie. Dlatego też sprawę ukradzionego Niemcowi roweru przemilczał. Porwał pajdę chleba i słysząc w tle biadolenie matki, usiadł przy piecu.

 

Chłopcy –  niepokorni, silni w swoim patriotyzmie i obrażeni na los, jaki przyniosła im wojna, robili wszystko, aby dogryźć niemieckiemu oprawcy. A że bronią walczyć nie mogli, walczyli sprytem i podstępem. Każdego dnia wymyślali nowe plany zemsty, nawet jeżeli miałoby to być splunięcie do talerza szwabskiego żołnierza w restauracji na Placu Wolności albo owo przestawienie roweru o kilka przecznic dalej, kiedy jakiś niemiecki pan wychylił o kilka kielichów za dużo. Każda „zbrodnia” powodowała dumę i radość, a wspomnienia dumy i radości chłopcy świętowali na dworcu.

Był wielki, majestatyczny, budowany na polskiej ziemi i polskimi rękoma! W ich oczach stanowił odzwierciedlenie patriotyzmu i siłę polskości. Rozmowom o tym, jak już całkiem niedługo z jego murów wybrzmiewać będą polskie komunikaty: “Pociąg osobowy z Poznania do Łodzi Kaliskiej wjedzie na tor pierwszy przy peronie piątym” – nie było końca. Jan i Franciszek czuli się odpowiedzialni za to, aby tak się w istocie stało. Czuli, że tego dokonają, czuli, że  przeżyją, że dotrwają do końca tego piekła. Czuli, że są silni i będą trwali – jak ich dworzec.

Czas mijał. Przyszła sroga zima, ludziom żyło się ciężko. Brakowało opału, a czasem i jedzenia. Matka Jaśka nieustanie modliła się o rozsądek syna. Tymczasem ten coraz prężniej działał w podziemiu.

Pewnego styczniowego dnia mieszkańcy Szczypiorna usłyszeli huk. Bardziej gorliwi katolicy modlili się, by nie było to bombardowanie, inni uciekli do piwnic i schronów. Jan i Franek ruszyli w noc, mimo nawoływania matek.

– Wysadzili pomnik Legionistów! – pomnik był roztrzaskany. W okolicy nie było żywego ducha, a ze zgliszczy wyraźnie wystawał krzyż. Aż kłuł w oczy, cały nietknięty, wbity jednym z końców w śnieżną zaspę.

– Bierzemy! Ukryjemy i oddamy po wojnie! Kiedy to wszystko się skończy, Franek!

Krzyż skrzętnie ukryli, szybko wrócili do domu, wiedząc, że matki umierają ze strachu. Zasnęli dumni!

Jana obudziły kroki. Matka powinna być w pracy. Dorabiała sprzątając u Niemców, traktowana było dobrze, choć płaca była raczej głodowa. żyć trzeba było, a kobiecie znaleźć pracę niełatwo. Jan, choć tego nie pochwalał, rozumiał.

– Janek, czyś ty rozum postradał, dziecko! Przecież ciebie rozstrzelają! – matka dopadła do łóżka, na kolana, płakała rzewnymi łzami, wręcz się zanosiła.

– Co się stało ? – pytał, ale wiedział. Chodziło o krzyż. Ktoś ich musiał widzieć, ktoś na nich doniósł do Niemca.

– Janek, Helgi mąż słyszał, że wyście ten krzyż zabrali! Oni po was przyjdą! Oni was rozstrzelają! Jak ci życie miłe, jeżeli mnie kochasz, oddaj ten krzyż! Oddaj po dobroci  – jej szloch niósł się po całym domu. – Jasiek, tak my wojny nie wygramy! My musimy przeżyć, żeby wygrać.

Te słowa bardzo zapadły mu w pamięć. “My musimy przeżyć, żeby wygrać,” dworzec musi stać, a oni muszą przeżyć, nie zginąć, za kawałek metalu, tylko za Polskę, za ludzi. Nim minęła godzina, krzyż odnieśli pod pomnik i skrzętnie zakopali w śniegu, a nim wrócili, w ich domach byli niemieccy żołnierze. Szybko jednak na miejscu podrzucony – pod osłona szarego poranka – krzyż został odkryty, a Jan i Franek uszli z tego sabotażu bez szwanku. Tym razem pod dworcem świętowali przechytrzenie szwabów i swój spryt. Ale też myśleli o słowach matek: „My musimy przeżyć, żeby wygrać”.

W marcu przyszła odwilż, a zaraz po Wielkanocy lato. Chłopcy z okolic właśnie rozgrywali mecz piłkarski w obejściu sąsiadów Jaśka, kiedy wznosząc w niebo kurz na drodze stanęła wojskowa ciężarówka. Ostatnio Jan i Franek mniej się angażowali, a i w miasteczku było nieco spokojniej. Życie płynęło obok wojny nie najgorzej. Każdy jednak wie, że najpiękniejszy letni dzień może zepsuć burza.

Niemcy nie mieli litości. Rozciągnęli sznur od snopowiązałki na drzewach i ustawili kilkunastu chłopców według niego. Małych i wątłych czternasto-, piętnastolatków brali do obozu, wyżsi byli potrzebni do pracy w fabryce samolotów. Jan i Franek w kilka minut z nastolatków grających w piłkę, myślących tylko o kolejnym golu starą, poszyta piłką, musieli stać się pracownikami fizycznymi – musieli dorosnąć!

Za wypchanym po brzegi ludźmi samochodem ciężarowym goniły zrozpaczone matki, a ich płacz i krzyk już na zawsze pozostał w pamięci każdego z tych młodych mężczyzn.

Jan i Franek pracowali dniami i nocami, z krótkimi przerwami na sen i skromny posiłek. Jedli głównie brukiew, popijali wodą, nie zawsze czystą, czasem dostali chleb czerstwy, suchy, ale pyszny. Dzieciaki się poddawały. Umierały wycieńczone albo pracowały bez nadziei, kolejne miesiące. Jan i Franek już po miesiącu mieli plan…

– Dziadku, i co było dalej?

– Chcesz słuchać ? – zapytał zdziwiony.

– Mów, mów, zjem później – głód był ostatnim, o czym myślałam.

Kiedy na jakiś posiłek chłopcy dostawali chleb, jedną czwartą porcji zostawiali i ukrywali między ścianą, a miejscem, gdzie spali. Później, jeżeli trzeba było, także w bieliźnie i rękawach ubrań. Niczego innego prócz chleba nie daliby rady przetrzymać. A nie mieli pojęcia, kiedy przyjdzie czas uciekać. To mogło być już tej jesieni albo kolejnej lub kolejnej …

Okazja nadarzyła się zimą. W czasie kiedy nadzieja zaczęła powoli z nich ulatywać, a może, zwyczajnie, sił im zaczynało brakować.

Mróz był nieprawdopodobny. Wiatr hulał, a śnieg nie dawał za wygraną – nawiewał zewsząd. Wszyscy czuli, że coś się dzieje. Może to Niemcy się wycofują? Może wojna się kończy, a może trzeba iść i pomóc?

“Jak zginąć, to za ludzi, za Polskę” – pamiętali, co mówiła matka. Kiedy tylko jedyny strażnik lekko przysnął, a reszta była poruszona zdarzeniami, o których ani Jan ani Franek nie mieli pojęcia, ruszyli. Minęli jedną, drugą bramę i niedostrzeżeni przez nikogo ruszyli. Pod osłoną nocy, wiedzeni księżycem, z czerstwym chlebem i nadzieją. Że dojdą do Skalmierzyc! Że matki jeszcze żyją.

I pomyśleć, że to, co wydawało się najgorsze – straszna zima – okazało się zbawienne. Było tak nieprawdopodobnie zimno, że Warta zamarzła. Szli wiec rzeką, tam nikt nie szukał. Dzień spędzali zakopani w stogu siana, ogrzewali się wzajemnie, odpoczywali przed drogą, jedli i dodawali sobie otuchy oraz siły, chociaż byli skrajnie wyczerpani i głodni.

Czuli już, że wojna się kończy. W powietrzu czuć było zryw powstańczy a niemieckie samochody oddalały się od miast. Ostatnią część trasy pokonali uczepieni pociągu towarowego. Kilka razy myśleli, że spadną i zginą, aż pociąg stanął…

– A co było później? – zapytałam.

– Później? Później, moja droga, pojawił się dworzec – dziadek spojrzał wtedy w rozgwieżdżone niebo ze swego rodzaju ulgą, jaka mogła malować się tylko w oczach kogoś, kto uciekł z piekła…

Ku Pamięci Jana Michalskiego – mojego dziadka

Martyna Kościelak - Krwawa zemsta

Martyna Kościelak

Krwawa zemsta

Z dworca w Nowych Skalmierzycach ruszył pociąg. Składał się z lokomotywy i wagonów osobowych mieszczących 105 osób, siedem wagonów po piętnaście miejsc siedzących. Był piękny wiosenny poranek. Wszyscy zajęli swoje miejsca. Słychać było tylko sapanie Oliviera, ucznia pobliskiego gimnazjum, który na ostatnią chwilę wbiegł do pociągu. Po około pięciu minutach konduktor Mikołaj Sadowski zaczął sprawdzać bilety.

– Bileciki do kontroli – krzyknął głośno.

– Proszę – odezwała się pani Hanna, siedząca przy wejściu, podając konduktorowi bilet. Po czym wstała i poszła do łazienki.

– Dziękuję. Bilecik – zwrócił się do siedzącej obok kobiety.

– Obawiam się, że nie mam – powiedziała.

– Po pani ubiorze sądzę, że jest pani pielęgniarką, powinna pani pamiętać o takich rzeczach – dodał Sadowski. – Będę zmuszony wystawić mandat. Pani nazwisko?

– Proszę się zlitować, to się więcej nie powtórzy – dodała z żalem kobieta.

Nagle konduktor zmienił zdanie i powiedział:

– Ma pani rację, każdemu może się zdarzyć.

– Dziękuję panu bardzo – odrzekła kobieta z uczuciem ulgi wypisanym na twarzy.

W tym momencie w całym pociągu rozległ się kobiecy krzyk. Wszyscy wstali zdziwieni i poszli w stronę, z której dobiegał hałas.

Pierwsza pobiegła pielęgniarka, otworzyła przesuwane drzwi i zauważyła starszą panią stojącą w progu toalety.

– Co się stało? – zapytała z przerażeniem.

Nagle, od drugiej strony przybiegł jak poparzony palacz, zastanawiający się, co się stało. Pielęgniarka podeszła bliżej i zobaczyła maszynistę klęczącego w kałuży krwi. Natychmiast zadzwoniła na 112 i opisała operatorowi sytuację.

– Operator każe zatrzymać się na kolejnej stacji i nikogo nie wpuszczać, ani nie wypuszczać – powiedziała po zakończeniu rozmowy. Właśnie, kto prowadzi pociąg?

– Teraz jedziemy cały czas prosto, więc nikt nie musi prowadzić – dodał konduktor, po czym poszedł do sterowni zorientować się, kiedy będzie następna stacja.

– Oddycha? – zapytała starsza pani.

– Już nie – mruknęła pielęgniarka Alicja. – Która jest godzina?

– 8:43 – odpowiedział uczeń, który stał w grupce osób przypatrujących się całej sytuacji.

Po piętnastu minutach pociąg zatrzymał się na stacji. Do środka weszło dwóch policjantów, lekarz i detektyw Jakub Kozłowski. Policjanci zabezpieczyli teren, a lekarz podszedł do pielęgniarki Alicji.

– 8:43 – powiedziała. – Godzina zgonu 8:43 – powtórzyła ze łzami w oczach.

– Proszę się odsunąć – powiedział lekarz.

– Przyczyna śmierci? – zapytał detektyw.

– Uderzenie ciężkim narzędziem w głowę, sekcja zwłok wykaże więcej – dodał medyk.

Detektyw Kozłowski nagle zauważył krew na wystającej z drzwi śrubce. Ktoś musiał o to zahaczyć – pomyślał.

Po kolei przesłuchiwał każdą osobę z pierwszego wagonu, bo tylko tyle osób zdążyło wsiąść na pierwszej stacji.

– Zadam kilka pytań. Czy znała pani osobiście maszynistę Kamila Włodarczyka?

– Mówię panu, że nie – powiedziała pielęgniarka. – Jechałam do szpitala w Ostrowie, bo tam pracuję jako pielęgniarka.

– Nie pytałem, gdzie pani jechała – mruknął pod nosem detektyw. – I proszę zwracać się do mnie z szacunkiem.

– Przepraszam – powiedziała Alicja.

– A ty? Olivier… tak? Po co jechałeś tym pociągiem? Znałeś maszynistę, a może zauważyłeś coś niepokojącego? – detektyw sypał pytaniami.

– Nie proszę pana, wszystko wyglądało normalnie, jechałem do babci, bo jest przeziębiona i nie, nie znałem maszynisty. Nigdy wcześniej go nie widziałem.

– A pani? – zwrócił się do starszej damy, która jako pierwsza znalazła ciało maszynisty. – Może pani zauważyła coś niepokojącego?

– Nie, młody człowieku, wszystko było tak, jak zawsze. Z tego wszystkiego boli mnie lewa noga – oznajmiła staruszka, która nadal nie mogła się otrząsnąć po tym, co zobaczyła.

– Tak jak zawsze? Jeździ pani tędy częściej?

– Tak, jeżdżę codziennie rano do córki opiekować się wnukami. Wie pan, teraz ludzie są tacy zapracowani, że nie mają nawet czasu dla rodziny – dodała pani Hania.

– Rozumiem, zostawię państwu mój numer. Gdyby wam się coś przypomniało, dzwońcie śmiało – powiedział detektyw.

Po tych słowach z pociągu wybiegło dwóch mężczyzn: konduktor Mikołaj i palacz Tomasz. Policjanci pobiegli za nimi. Pracownicy pociągu wsiedli do nadjeżdżającej taksówki i odjechali. Funkcjonariusze wrócili po samochód i pojechali za nimi. Detektyw wyszedł z pociągu i złapał się za głowę. Nie zdążyłem ich przesłuchać  – pomyślał.

– Dziękuję państwu bardzo za wszystkie informacje. Odezwę się, jeśli coś będzie wiadomo, możecie się rozejść. Niestety ten pociąg dalej nie pojedzie – oznajmił detektyw.

Wieczorem detektyw Jakub dowiedział się, że nie udało się złapać konduktora i palacza. Funkcjonariusze zgubili ich za zakrętem. Od tej chwili w Nowych Skalmierzycach krążyły plotki o pracownikach pociągu, którzy wspólnie zamordowali maszynistę.

Pewnego słonecznego ranka do detektywa zadzwonił telefon.

– Mamy ich – odezwał się męski głos w telefonie. – Znaleźliśmy miejsce, gdzie chowali się przez ostatni miesiąc. Przyjedź na komisariat natychmiast.

Jakub wybiegł z mieszkania bez śniadania, wsiadł do auta i pojechał czym prędzej na posterunek policji.

–  Gdzie to jest? – zapytał zasapany detektyw po dotarciu na miejsce.

– Stary domek w Śliwnikach – odpowiedział jeden z policjantów.

– Jedźmy – dodał Jakub.

Po dotarciu na miejsce zauważył, że dwaj mężczyźni: Tomasz i Mikołaj siedzieli już w radiowozach, skuci kajdankami.

– No, no, panowie, nieładnie tak uciekać przed policją.

– My nic nie zrobiliśmy – oznajmił Tomasz.

– Jasne, każdy tak mówi – dodał detektyw. – Jedziemy na komisariat, trzeba ich przesłuchać.

Na komisariacie Jakub z drugim policjantem zadawali kolejno pytania zdruzgotanym mężczyznom.

– Dlaczego zabiliście maszynistę Kamila? – zapytał detektyw.

– Nikogo nie zabiliśmy! – krzyknął Tomasz.

– Więc dlaczego uciekliście i siedzieliście w ukryciu? – zapytał policjant.

– Ja powiem – Tomasz spojrzał wymownie na Mikołaja. – Nigdy nie zabiliśmy człowieka. Uciekaliśmy, bo…

– Bo? – dodał zniecierpliwiony Jakub.

– Dwa lata temu – zaczął Mikołaj – byliśmy z Tomkiem na imprezie. Trochę za dużo wypiliśmy i kupiliśmy jakiś proszek od pewnego mężczyzny, to były narkotyki. Nie zapłaciliśmy od razu, a dług wzrastał z każdym dniem. Jedyne, co nam zostało, to sprzedawanie tych narkotyków innym naiwnym ludziom w zamian za spłacenie długu. Niestety ktoś na nas doniósł i sprawa trafiła do sądu. Cztery miesiące siedzieliśmy w więzieniu. Uciekliśmy z pociągu, bo zdaliśmy sobie sprawę, że kto, jak nie my, zostanie oskarżony o zabójstwo Kamila. Wiedzieliśmy też, że jeśli sprawa z narkotykami wyjdzie na jaw i dodatkowo to zabójstwo, pójdziemy na dożywocie. Woleliśmy uciec niż chodzić po sądach i siedzieć w areszcie.

– Rozumiem – powiedział detektyw. – Sprawdź, proszę czy ta historyjka o narkotykach jest prawdziwa.

– Już się robi – odparł policjant.

– Jeśli wasza teoria jest prawdziwa, to kto – według was – mógłby to zrobić? Albo kto zachowywał się inaczej niż zwykle?

– Raczej niczego nie zauważyliśmy – oznajmił Tomasz. – Byliśmy zajęci pracą.

– Wszystko było w jak najlepszym porządku. Dzień jak co dzień. Zaniepokoiła mnie tylko pani Hanna, była jakby smutna, ale to pewnie nie ma nic do rzeczy – powiedział Mikołaj.

– Dobrze panowie, może i mówicie prawdę, ale zgodnie z procedurami następne 48 godzin spędzicie w areszcie – oznajmił detektyw.

Następnego dnia na komisariacie pojawił się Jakub.

– Można by było sprawdzić rodzinę tego Kamila, może to nas do czegoś doprowadzi – powiedział Jakub.

– Chwila, maszynista miał żonę, Marię Włodarczyk, rozstali się pół roku temu. Zbieg okoliczności, jej nazwisko panieńskie jest takie samo jak tej starszej pani, która znalazła ciało Kamila – oznajmił jeden z policjantów.

Nagle detektyw wszystko zrozumiał.

– Która jest godzina? – zapytał.

– 8:12.

– Jedziemy na dworzec w Nowych Skalmierzycach! – krzyknął detektyw.

Po dotarciu na miejsce oczom mężczyzn ukazał się piękny, stary budynek dworca kolejowego, wybudowany pod koniec XIX wieku przy ulicy Kolejowej. Zachwycał swoim widokiem przechodniów i turystów. Detektyw i policjanci szybko wyszli z auta i udali się do środka.

– Wy zapytajcie obsługi, ja poszukam tutaj – powiedział detektyw, po czym zaczął się rozglądać po dużym hallu dworca.

– Jest na peronie drugim, za minutę odjeżdża pociąg – oznajmił policjant.

Wszyscy pobiegli na peron drugi licząc, że starsza pani, która jeździ codziennie do swoich wnuków, będzie czekała na pociąg.

– Dzień dobry, co panów tu sprowadza? – zapytała ze zdziwieniem pani Hanna.

– Zostaje pani zatrzymana za zabójstwo Kamila Włodarczyka – powiedział policjant.

– To nie tak, ja mogę wszystko wytłumaczyć – tłumaczyła się kobieta.

– Ja pani coś wytłumaczę – zaczął detektyw. – 7 kwietnia około godziny 8:40, jadąc pociągiem ze stacji w Nowych Skalmierzycach, udała się pani do toalety. Spotkała pani maszynistę i zamordowała go, ponieważ był on pani byłym zięciem, który rozstał się z pani córką z powodu innej kobiety. Zauważyłem również krew na śrubce wystającej z drzwi, co dowodzi, że była pani w środku i skaleczyła się w nogę, przecież bolała panią noga …?

– Musiałam coś zrobić, nie mogłam pozwolić, żeby ona nadal cierpiała. Chciałam go tylko wystraszyć, ale gdy go zobaczyłam, nie mogłam tak tego zostawić – powiedziała ze łzami w oczach starsza pani. Akurat miałam w torbie młotek, bo dzień wcześniej zabrałam go z działki i zapomniałam wyłożyć. Zamachnęłam się tylko raz …

Następnego dnia z aresztu wyszli konduktor i palacz, a starsza pani trafiła do więzienia za zamordowanie maszynisty. Od tego czasu w Nowych Skalmierzycach żaden dzień nie był już taki sam. Przez następne tygodnie na dworzec zjeżdżało wielu dziennikarzy, którzy od pracowników dworca i mieszkańców chcieli dowiedzieć się czegoś więcej na temat okrutnego zabójstwa. Budynek dworca pokazywano we wszystkich mediach, szkoda tylko, że w związku z takim wydarzeniem.

Martyna Torba - Letnie wspomnienie

Martyna Torba

Letnie wspomnienia

Było to szesnastego lipca dwa tysiące dziewiętnastego roku. Słońce grzało niesamowicie, od dłuższego czasu na ziemię nie spadła kropla deszczu. Siedziałam  w ogrodzie w cieniu drzew i  rozkoszowałam się błogim lenistwem. Nagle podeszła do mnie moja prababcia Janina. Mimo swoich dziewięćdziesięciu lat miała w sobie wiele wigoru i sił. Usłyszała w radiu, że dziś przez Nowe Skalmierzyce będzie jechał pociąg numer „47”. Uściskała mnie ciepło i powiedziała, że musimy tam być. Nie było wyjścia – po pół godzinie byłyśmy na miejscu.

Prababcia uwielbiała kolej, od zawsze ,,kursowała”, ciągle była w drodze. Kochała też podróże. Często żartowała, że pradziadka poznała w oknie pociągu, gdy dwa pociągi mijały się. Prababcia w Skalmierzycach nie była wieki. Posmutniała, gdy zobaczyła dworzec. Jej twarz zrobiła się blada, oczy przybrały jednokolorowy odcień, a usta wykrzywiły się w dziwnym grymasie. Podniosła wysoko swoją zaszroniałą głowę ku niebu. Przed nią stał olbrzymi, monumentalny gmach. Ozdobiona elewacją strzelista wieża błyszczała w słońcu.  Dworzec przypominał opustoszałą katedrę. Wyglądał pięknie, jednak z jego świetności nic już nie pozostało. Usiadłyśmy na ławeczce. Prababcia powiedziała, że inaczej zapamiętała to miejsce, że pamięta doskonale, jak tętniło życiem.

„Moja Mamusia pracowała tu jako pokojówka.” – powiedziała. „Wtedy nie było jeszcze Polski, był tu zabór pruski. Z jednej strony podjeżdżały pociągi z dalekich Prus po torach o rozstawie 143,5 centymetrów, a po drugiej stronie z odległej Rosji, tocząc się po szerszych torach o rozstawie 152,4 centymetra. Podróżni przesiadali się z jednej strony dworca na drugą, i to razem z bagażami. Zajmowało to czasami kilka godzin. Bo w budynku wszystkie bagaże przechodziły szczegółową kontrolę celną” – powiedziała babcia z wyraźnym zaangażowaniem. Wspomnieniom babci nie było końca. Dalej snuła swoją fascynującą opowieść:

„Często moja mama opowiadała o tym dworcu. Szczególnie lubiłam, kiedy wracała pamięcią do roku 1913. Wtedy zawitał tu sam cesarz Wilhelm II. Co to było za wydarzenie! Cały dworzec błyszczał wówczas. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik. Specjalnie na tą okazję odremontowano poczekalnię. W jednej zakupiono cudowne kryształowe żyrandole, które błyszczały jak lodowe sople w zimie. Zimową aurę równoważyły ciepłe drzewa palmowe wytyczające ścieżkę wzdłuż korytarza. Druga poczekalnia była urządzona dużo skromniej, ale również i tam wszystko pachniało i lśniło. Na piętrze znajdowały się pokoje, które przyjmowały podróżnych na nocleg. W ten dzień wyglądały tak, jakby jeszcze nigdy żaden strudzony podróżny z nich nie korzystał. Jeden z pokoi czekał na samego cesarza. Gdy mamusia zobaczyła ten apartament, niemal nie zemdlała. Nigdy w życiu nie widziała takiego luksusu. Na oknach wisiały grube zasłony tkane ze złotych nici. Na środku pokoju stało ogromne dębowe łoże, w którym leżała pościel specjalnie haftowana przez kobiety z kilku okolicznych wiosek. Sama pościel była przywieziona aż z Paryża. Przy ścianach stała pięknie rzeźbiona szafa. Na drzwiach była wyrzeźbiona cesarska korona. W rogu apartamentu stało dębowe biurko, na nim lampka ze złota przywieziona na tą okazje z Anglii. Na biurku było wieczne pióro o lazurowym kolorze. Na podłodze leżał dywan o bajkowym wzorze; barwny i kolorowy jak egzotyczny ptak. Stworzyli go rzemieślnicy z Krakowa, ponoć tkali go przez cały rok. W samym centrum apartamentu stał akacjowy stół  o nodze przypominającej kształtem lwa. Przyozdobiony był różami, które z samego rana przywiozła kwiaciarka z Ostrowa Wielkopolskiego. Na wprost wejścia wisiał obraz samego Cesarza. Jego wzrok onieśmielał wszystkich. Cała obsługa bała się spojrzeć na tę podobiznę Wilhelma II. Portret wykonany został  w Krakowie przez znanego włoskiego malarza. Sam cesarz ponoć osobiście zaakceptował ową podobiznę i pozwolił na publiczne pokazywanie tego wizerunku. Mama nigdy takiego przepychu nie widziała. Nie mogła sobie wyobrazić, jak wielkim człowiekiem musi być ów cesarz, że dla niego przygotowano takie luksusy. Na czas wizyty dostojnego gościa miasto Nowe Skalmierzyce zostało zamknięte. Nikt nie mógł wjechać do miasta z ościennych miejscowości, zjechało się wiele oddziałów policji i wojska, aby pilnować bezpieczeństwa cesarza. Z odległych zakątków przybyły również straże konne. Miasteczko wyglądało jak twierdza. Żadne pociągi w tym czasie nie kursowały. Mama dostała specjalną przepustkę, by dotrzeć do swojej pracy. Gdy nadjechał Wilhelm II, dworzec zamarł. Cała obsługa zastygła. Każdy miał wyznaczone miejsce i stał w nim jak posąg. Mama dygnęła na powitanie cesarza. Cesarz lekko się uśmiechnął i podkręcił wąsa. Był to według mamy bardzo przystojny mężczyzna, wysoki, barczysty, z bujną czupryną i długim wąsem.  Na powitanie przemówił dyrektor dworca. Z przejęcia zacinał się co kilka słów. Starał się mówić po niemiecku, chociaż ciężko mu było w tej stresującej sytuacji płynnie się wypowiadać. Cała mowa powitalna trwała około piętnastu minut. Było widać zniecierpliwienie Cesarza. Na koniec dyrektor wręczył gościowi symboliczny klucz do dworca oraz  bursztynowy, miniaturowy dworzec, który został wykonany na tę uroczystość w Gdańsku. Z tej okazji urządzono również kolację. Zaproszono na nią same znamienite osobistości. Byli tam właściciele Śmiłowa, Leziony, Gostyczyny i Węgier. Wieczór umilała orkiestra dęta z Nowych Skalmierzyc. Na kolację podano pieczone prosię, dziczyznę z pobliskich lasów oraz świeże owoce. Cesarzowi ponoć najbardziej smakował samogon od chłopów ze Śmiłowa. Wilhelm II był  zachwycony dworcem. Spędził w nim jedną noc i rankiem odjechał. Dla mieszkańców był to niesamowity dzień. Nigdy więcej dworzec nie gościł już tak wielkich i dostojnych gości. Na specjalne polecenie Cesarza wezwano fotografa z Kalisza, aby uwiecznił historyczną wizytę na zdjęciu. Zrobiono je  przy wejściu na dworzec. Główny gość stał na samym przodzie, a wokół niego stała cała świta, mamusia stała w trzecim rzędzie tuż za Cesarzem. Fotografia długo wisiała w głównej poczekalni…”.           Prababcia Janina wyraźnie wzruszona, zawiesiła głos, przetarła zaszklone oczy. Chciała wejść ze mną do środka, ale drzwi były zamknięte. Spojrzała tylko na majestatyczną wieżę i powiedziała: ,,Wszystko przemija. Tylko miłość Boga jest wieczna”.

Przemysław Tomczyk - Dziesięć lat

Przemysław Tomczyk

DZIESIĘĆ LAT

Tyle natura potrzebowała czasu na odzyskanie tego, co tysiące lat temu zostało jej zabrane. Zwierzęta i roślinność wróciły na piedestał i niepodzielnie władały Światem, który z utęsknieniem czekał na okazję, aby oddać rządy prawowitym właścicielom. Pola leżące odłogiem zaczęły przyjmować potomstwo drzew i krzewów stając się powoli terenami pełnymi różnego rodzaju flory. Wiosna stała się porą roku jak z idealistycznego opowiadania, piękna, ciepła pokryta kobiercem z kwiatów, które prześcigały się w konkursach piękności przy akompaniamencie pszczół, które wreszcie miały nieograniczony wybór łąkowych skarbów. Opuszczone budynki i całe miasta pochłaniane były przez bluszcze i inne wysokopienne rośliny, stając się istnymi pomnikami zieleni, jakby potężne guzy leśnych struktur rozsypane na terenie całej niegdysiejszej Europy, Azji, obu Ameryk i prawdopodobnie całego świata. Całe gromady ptactwa podziwiały z wysokości plamy zieleni przeplatanej szarością wysokich bloków, one jako jedyne stawiały niemy opór najeźdźcy, który odbierał co swoje. Była to niestety walka z góry skazana na porażkę, ponieważ jak natura wygrała z ludzkością, tak i poradzi sobie z jej reliktami.

Dziesięć lat było potrzeba naturze, aby powietrze stało się na powrót nieskalane brudem, jaki ludzie zostawili po sobie. Drzewa, które niczym nieograniczone rozpoczęły swą ekspansję, wspaniale radziły sobie z filtracją życiodajnego gazu. Między tymi naturalnymi filtrami, w pewne wiosenne popołudnie, próbując znaleźć drogę do spokoju, podążało czterech przedstawicieli gatunku, który wyrządził światu najwięcej złego w jego przeszło czteromiliardowej historii. Szli gęsiego, najstarszy przedzierał się przez knieje, torując drogę sobie i pozostałym, wymachując zaostrzonym kawałkiem metalu. Mimo ciepła, które serwowała wspaniała wiosna, ubrany był w znoszoną kurtkę spod której wystawała rękojeść archaicznej broni, niegdyś będącej gwarantem bezpieczeństwa, a obecnie rzeczą, która przyniosła zagładę swym twórcom. Nogi chroniły znoszone, długie spodnie z podwiniętymi nogawkami, które zapewne miały gwarantować lepszą wentylację strudzonemu wędrowcowi. Jedyną solidną częścią odzienia były buty, porządne wojskowe kamasze. Czapka z daszkiem z logo drużyny sportowej, która kilkanaście lat temu święciła triumfy, zakrywała twarz lidera, jedynie długa, ciemna broda przeplatana gdzieniegdzie białymi pasemkami, niesfornie próbowała się przedrzeć przez maskę założoną na twarz, która raczej już nie pełniła swojej funkcji.  Zachowywali ciszę. Gdyby nie dźwięk łamanych gałęzi, harmonia przestrzeni nie byłaby zachwiana niczym innym. Szli już tak od sześciu lat, zatrzymując się na dłuższe lub krótsze postoje w miejscach, gdzie dało się znaleźć jakieś zaciszne lokum, z dala od coraz bardziej zuchwałych zwierząt. Zwierząt, które może dzięki pamięci genowej już nie obawiały się ognia, który ludziom dawał ciepło i namiastkę bezpieczeństwa. Za przewodnikiem ich czteroosobowego stada podążała młoda kobieta w wieku może dwudziestu- lub dwudziestu pięciu lat. Ona, i idąca za nią kilka lat młodsza towarzyszka, jako jedyne wydawały się czerpać radość z odysei, jaką przyszło im wieść. Twarze miały skierowane ku górze, z łaknieniem łapały skórą każdy promyk słońca przedzierający się przez gęstwinę gałęzi i liści. W ich młodej pamięci nie zatarły się jeszcze wspomnienia lat, gdy jako młode dziewczynki biegały po podwórzu swojego rodzinnego domu. W takie właśnie dni leżały w ogrodzie na trawie i prześcigały się w nadawaniu kształtom chmur form, jakie rodziły się w ich dziecięcej wyobraźni. Mimo młodego wieku ich twarze naznaczone były wysiłkiem obecnie prowadzonego życia. Małe blizny, będące dowodem wielu nie zawsze ciekawych przygód i brud, jaki pot z mieszanką pyłu zostawiał na ich skórze, nie potrafiły zamazać urody, jaka kryła się pod maską tułaczki. Koszulki na krótki rękaw w jakże dziewczęcym różowym odcieniu oraz legginsy w barwach moro wraz z wojskowymi butami świetnej jakości nadawały im groteskowy wygląd. Pochód zamykała kobieta w wieku zbliżonym do przewodnika tej grupy, na oko pięćdziesięciolatka, może młodsza. Ciemne włosy spływały jej na plecy warkoczem zaplecionym z grubych pasm. Przewiewny podkoszulek dawał jej delikatne poczucie chłodu w czasie przedzierania się przez knieje i taszczenia na plecach wielkiego plecaka. Tak jak inni członkowie małego stadka uzbrojona była w porządne, wojskowe buty które idealnie sprawdzały się w wędrówce. Właśnie porządne obuwie i wypchane najpotrzebniejszymi produktami plecaki były punktem, który łączył te postacie w jeden świetnie działający organizm.

Nagle cały pochód stanął, na znak podniesionej w górę zaciśniętej pięści przewodnika. Kobieta na końcu zaczęła niespokojnie rozglądać się na boki, wypatrując zagrożenia mogącego przybyć z każdej strony. Oboje instynktownie sięgnęli po broń, schowaną w kaburach pod lewymi pachami. Nawyk, który wszedł im w krew po niezliczonych przebytych kilometrach i najróżniejszych sytuacjach, jakie ich spotykały.

– Co się stało tato? – zapytała starsza z dwójki dziewcząt.

– Chyba dotarliśmy. Coś czuję, że to tutaj – odparł człowiek nazwany Tatą, kucając i szperając w mieszance liści i gałązek leżących w miejscu, gdzie się zatrzymał.

– Kotek, jesteś pewien? Nic mi tutaj się nie kojarzy z tym miejscem, teraz to dżungla jest, a nie miasteczko. – Kobieta podeszła do męża. Położyła mu czule rękę na ramieniu. – Wiem, że bardzo chcesz tam dotrzeć, ale już tak długo szukamy…

– Mówię Ci, jesteśmy na miejscu. Spójrzcie.

Wokół głowy rodziny zebrała się cała grupa, gdy on siłował się z podłużnym przedmiotem, próbując wyciągnąć go spod betonowego słupka, którym był przygnieciony. Kobiety złapały część zdewastowanego budynku i z wysiłkiem uniosły centymetr w górę, co pomogło mężczyźnie wyciągnąć kawałek blachy, która stała się przyczyną zatrzymania pochodu. Mężczyzna stał plecami do kobiet, i z zaangażowaniem wycierał z warstw ziemi i nieczystości powierzchnię przedmiotu. Kiedy skończył, odwrócił się do nich, zakrywając tablicę własnym ciałem, próbując zamaskować wyraz zadowolenia, który niesfornie zaczynał rozjaśniać jego twarz.

– No pokaż. Co tam sprawiło Ci tyle radości, tatuśku? – z figlarnym uśmiechem na twarzy powiedziała najstarsza kobieta, zakładając ręce na piersi i przenosząc ciężar ciała na lewą nogę.

– Mówiłem Wam, że doszliśmy. – W jego oczach pojawiły się łzy, które jak diamenty dodały blasku jego uśmiechniętym ustom. – Mówiłem!! – pokazał skrywany za plecami spory kawałek blachy.

Na ten gest najstarsza z kobiet zakryła usta w geście niedowierzania, a dwie młodsze wpadły w objęcia ojca. Na białej tablicy upstrzonej plamami rdzy widniał napis „Skalmierzyce”.

Dokładnie dziesięć lat temu nastąpił koniec. 10 maja 2022 roku na Syberii rozpoczął się początek końca rodzaju ludzkiego. Na terenach wiecznej zmarzliny, radzieccy naukowcy, jak przez ostatni miesiąc, tak i tego feralnego dnia, próbowali wydostać idealnie zachowane szczątki mamuta z gleby, która jeszcze rok temu była litą bryłą mieszanki ziemi i lodu. Trąba oraz kły zwierzęcia już były w zasięgu naukowców i wszystko szło zgodnie z planem. Niestety, jeśli coś idzie zgodnie z planem, to zazwyczaj musi nadejść moment, kiedy coś pójdzie źle. I właśnie nadszedł czas, w którym coś poszło bardzo, ale to bardzo źle. Jedno uderzenie kilofa spowodowało zagładę wspaniałej cywilizacji. Gdyby praktykant uderzył feralnym narzędziem kilka centymetrów w lewo lub w prawo, może nie naruszyłby skały, która była naturalnym czopem wąskiego tunelu, prowadzącego do podziemnej, mieszczącej się kilkadziesiąt metrów pod wykopaliskiem komory wypełnionej gazem ziemnym. Gdyby laborant usłyszał syk wydostającego się gazu, może zaalarmowałby kolegę, który w tym właśnie czasie odpalał papierosa zapalniczką otrzymaną w prezencie od swojej dziewczyny. Niestety. Strumień gazu zupełnym przypadkiem natrafił na płomień wspaniale inkrustowanej zapalniczki naftowej. Powietrze wokół umierających właśnie Rosjan wypełniło się ogniem, który z prędkością dźwięku przedostał się przez wąski kanalik do podziemnej jaskini. Wybuch był tak potężny, że wszystko w promieniu pięciu kilometrów zamieniło się w parę, w czasie krótszym niż mrugnięcie powieki. Może sama katastrofa nie miałaby tak znaczących skutków, ale wybuch naruszył stabilność skał, między którymi kilkaset metrów głębiej znajdowała się potężna kaldera, wypełniona magmą. Naukowcy na całym świecie ostrzegali przed wybuchem podobnej formacji w Parku Narodowym Yellowstone, ale pierwszeństwo zyskała ta Syberyjska, o której nikt wcześniej nie wiedział. Eksplozji, która miała wówczas miejsce, nie sposób do niczego innego porównać, spora część Rosji przestała istnieć, ofiar było mało w porównaniu ze skalą zniszczeń. Jak się później okazało, wybuch gazu oraz kaldery spowodował uwolnienie się z roztopionej zmarzliny starożytnych patogenów, na które człowiek nie posiadał lekarstwa. W ciągu roku, z powodu zimy, która nastąpiła po erupcji i spowiła całą planetę grubą warstwą śniegu, oraz chorób wywołanych przez wirusy uśpione przez miliony lat, zginęło osiemdziesiąt procent populacji zamieszkującej niegdyś gościnny glob. Dziwnym trafem okazało się, że pozostałe dwadzieścia procent ocalałych rozrzuconych po całym świecie, było odpornych na działanie mikroskopijnych zabójców. Niestety część z nich wybiła się sama podczas małych wojenek i utarczek. Morał tej całej historii był taki, że jednak palenie szkodzi zdrowiu, a osiemdziesiąt procent ludzkości stała się biernymi palaczami.

Zbliżało się popołudnie, gdy grupa wędrowców postanowiła rozbić obóz pod wiaduktem drogi, którą w nieistniejącym już świecie jeździły dziesiątki tysięcy samochodów. Rodzina już dawno nie spędziła nocy, podczas której mogli wszyscy jednocześnie cieszyć się snem. Mieli taką nadzieję, zbliżając się kilka dni wcześniej do ruin miasta, noszącego kiedyś nazwę Ostrów jakiś tam. Okazało się jednak, że w miejscu niegdyś pięknej aglomeracji znajduje się spalone pole, z którego wystawały kikuty budynków nieoszczędzonych przez pożogę. Kilka razy matka i ojciec musieli użyć broni, aby ostudzić zapały watahy wilków, chcących spróbować smaku czegoś innego niż sarnina lub dziczyzna. Powalony basior skutecznie przemówił do wyobraźni reszty stada. Gdy upewnili się, że przeszli przez Ostrów, wstąpiła w nich nowa siła. Mięśnie zapomniały o zmęczeniu, wiedząc, że następnego dnia będą już prawie u celu swojej podróży.

Trójka kobiet zwróciła wzrok w stronę wlotu pod wiadukt, skąd dobiegł je odgłos osuwających się kawałków gruzu. W świetle słońca i tumanu kurzu pojawiła się postać ojca w podkoszulku i  wyświechtanych krótkich spodenkach. Na nogach miał zmaltretowane adidasy.

– Jest tam. Nadal stoi i pewnie nadal działa!! – podbiegł do reszty, przeskakując prowizoryczną barykadę i podnosząc do góry lornetkę. – Jutro na spokojnie tam dotrzemy, oczywiście jeśli po drodze nie spotkamy żadnych niespodzianek. Iglicę Dworca widać z daleka, nawet bez lornetki. Normalnie napatrzeć się nie mogłem, już zapomniałem, jak tutaj było pięknie.

– Tu nadal jest pięknie, tylko na swój sposób. Pamiętasz, jak na Skatepark chodziliśmy z dziewczynkami na lody. To były czasy. – Kobieta usiadła oparta o ścianę kryjówki i z widoczną przyjemnością pozwoliła sobie odpłynąć we wspomnienia.

– Dziewczynki, prześpijcie się trochę, a ja z mamą zorientujemy się w okolicy. Może coś się uda ustrzelić na kolację. Chodź, mamuśka, zabieram Cię na spacer – mężczyzna mrugnął do kobiety. Przeskoczyli przez stos śmieci i trzymając się za ręce, udali na rekonesans.

Okolica była spokojna, sprawiała wrażenie sielanki, oczywiście gdyby nie fakt, że grupka pielgrzymów była jedynymi ludźmi w promieniu setek kilometrów. W okolicy dawnej ulicy Pleszewskiej, udało się im upolować dwa zające, które były wspaniałym zwieńczeniem wymagającego dnia. Kilkanaście lat temu ognisko na środku drogi szybkiego ruchu i leżenie na karimatach zakrawało na szaleństwo, teraz było czymś normalnym. Trzeba było przejść wiele, aby zasłużyć na tego typu chwile spokoju. Niebo usiane było miliardami gwiazd, zdobiącymi koronę galaktyki, która dzięki braku sztucznego światła była widoczna nieuzbrojonym w soczewki, gołym okiem. Widok był fenomenalny, zapierający dech w piersiach, ale ciągłe podziwianie conocnego spektaklu sprawiło, że i takie cuda potrafiły spowszednieć.

Nowy dzień przywitał rodzinę błękitem nieba, śpiewem ptaków i ciepłem promieni słońca wlatujących nieśmiało przez otwór wejścia pod wiadukt. Z nowymi pokładami energii, generowanymi przez świadomość zbliżania się do celu, spakowali obóz do pojemnych plecaków i już w letnich ubraniach, gęsiego ruszyli ku Dworcowi Kolejowemu w Nowych Skalmierzycach. Nabyta  czujność, z jaką się poruszali, pozwoliła im ominąć stado dzikich psów, żerujących nad truchłem młodej sarny i tym samym tarasujących drogę wiodącą przez rondo. Musieli ominąć ucztujące zwierzęta szerokim łukiem, co zajęło im więcej czasu niż zakładali. Gdy dziesięć lat temu wyjeżdżali na wakacje na Mazury, nie było tutaj rozpadlin w ziemi, które zostały wytworzone przez trzęsienia ziemi, a które obecnie skutecznie utrudniały niegdyś łatwą drogę. Powróciwszy na popękany trakt asfaltu i omijając wraki pojazdów zjadane przez rdzę, skierowali się na wschód, w kierunku iglicy Dworca, widocznego jak na dłoni. Wśród wszechobecnej zieleni puszczy powstałej na terenach Wielkopolski, widok idealnie czystej neogotyckiej wieży sprawiał piorunujące wrażenie. W tak słoneczny dzień jak ten, dach pokryty wypolerowaną blachą przywodził na myśl latarnię, a nie studwudziestotrzyletnią budowlę. Gdy przechodzili obok dawnego budynku Urzędu Gminy oraz Szkoły Podstawowej, zaczęły budzić się wspomnienia. Dziewczęta oczami mokrymi od łez opowiadały sobie historie z czasów, gdy biegały po boisku podczas przerw, rozmawiały o czasach, gdy jedynym problemem było to, co będzie na obiad. Mężczyzna i kobieta szli trzymając się za ręce, widząc oczyma wyobraźni przestrzeń z tamtych dobrych lat. Bez słowa. Milcząc.

Gdy dotarli na szczyt wiaduktu nad torami kolejowymi, słońce chyliło się ku zachodowi. Lekki mrok obejmował w panowanie najbliższą okolicę, a wysokie drzewa potęgowały ciemność. Stanęli przy wlocie drogi na Dworzec Kolejowy nie wiedząc, co dalej. Wędrówka dobiegła końca. Te wszystkie lata spędzone w drodze, w deszczu, śniegu i upale miały się za chwilę skończyć. Powoli ruszyli przed siebie już nie gęsiego, a ramię w ramię. Rodzice po bokach, z dziećmi w środku. Im niżej schodzili, tym majestatyczna budowla ukazywała im się w coraz większej chwale! Od lat nie widzieli oświetlenia elektrycznego, a tutaj budynek oświetlony był słupami światła, które z chodnika oblepiały ciepłym blaskiem ceglane ściany. Ojciec wyjął z kieszeni wymięty kawałek papieru, na którym widniał napis „Jeśli to czytasz, udaj się na Dworzec Kolejowy w Nowych Skalmierzycach. Raz w miesiącu przybywa tam konwój, który zabierze Cię w bezpieczne miejsce. Żyjemy dalej i nie tracimy nadziei. Każdego 13-tego dnia każdego miesiąca czekamy cały dzień. Do zobaczenia!”.

Cała rodzina weszła na peron, udając się w podświetlone hologramem miejsce z napisem CZEKAJ TUTAJ! CZAS DO PRZYJAZDU 00 dni: 02 godz. : 38 min. : 23sek.

– Udało się nam! Udało się – powiedział mężczyzna, po czym wszyscy usiedli przytuleni do siebie.

Po chwili przeznaczonej dla siebie, mężczyzna i kobieta rozłożyli dwie karimaty na których ułożyły się zmęczone dziewczęta, a oni usiedli obok siebie podziwiając piękny budynek, który, o dziwo, nie został pochłonięty przez naturę, jakby chroniony przez jakąś niewidzialną siłę. Ciszę nocy zakłócał delikatny pomruk dobiegający z grubej czarnej szyny. biegnącej w miejscu niegdyś leżących torów. Im dłużej wsłuchiwali się w ten leniwy dźwięk, tym bardziej ich powieki przegrywały walkę z grawitacją. Około godziny dwunastej obudził ich odgłos dobiegający od strony Ostrowa, dźwięk łamanych gałęzi oraz rwanej trawy. Nagle z ogromną prędkością nad szyną przeleciał pojazd z taranem, prawdopodobnie oczyszczający drogę temu, co miało się pojawić za kilka minut. Tak się też stało. Po pięciu minutach na peron majestatycznie wpłynął pojazd wyglądający jak lita bryła polerowanej stali. W nieskazitelnie czystej powierzchni pojawiły się drzwi, z których wyłoniła się dwójka mundurowych z kocami termicznymi, butelkami wody oraz sprzętem medycznym. Byli bezpieczni.

Dziesięć lat tułaczki dobiegło końca. Dworzec był miejscem, gdzie ich życie wróciło na normalne tory. Udało się im!

Stanisław Bednarczyk - Papirus Bluncka

Stanisław Bednarczyk

Papirus Bluncka

Grzmot,  wiatr rozrzuca po lesie towary, genewskie płachty* przyklejają się do drzew. Wojskowa eskorta kupieckiej karawany z Modicii* zaciska palce na swoich pilum*. Dowodzący karawaną handlarzy ze słonecznej Italii na Żmudź, Klaudiusz Lacjusz, brodaty i  łysy jak kolano kupiec z Aleksandrii leży przemoczony w wozie i przeklina wiatr, żołnierzy, las i pobliską Calisię, w której wczoraj skradziono im woły. Żołnierze musieli pół dnia uganiać się za złodziejaszkami. Kupiec złorzeczy zresztą wszystkiemu, co nie dotyczy bursztynu, i jego ukochanego, rodzinnego Egiptu.  Te pół dnia stracone w Calisii spokojnie wystarczyłoby na dojechanie do bliskich przyjaciół Lucjusza, którzy mieszkali nad wielką rzeką Odrą i uniknięcie podróży w tak fatalną pogodę. Toteż nie ma się co dziwić, że obecnie Lucjusz był w złym humorze.

Jakby burza nie wystarczyła w mozolnie poruszający się po bezdrożach północnej Europy wóz wbija się nagle strzała. Eskorta natychmiast, automatycznie formuje wokół wozów obronny okrąg. Pozostali kryją się za wołami. Ci którzy potrafią, nakładają strzały na cięciwy, inni chwytają kamienie, a Klaudiusz Lucjusz na chwilę przestaje kląć, i obserwuje okolicę. Między drzewami widać obce tarcze i włócznie, słychać trzask siekier … i ponownie przeklinającego Klaudiusza.

Wróg wypada bowiem nagle z lasu. Napastnicy są uzbrojeni w topory, włócznie i miecze. Dowodzi nimi olbrzymi blondyn z wąsami, na głowie ma  wielką głowę wilka, jest uzbrojony w tarczę i miecz.

–           Germanie!!! – krzyczy Klaudiusz Lucjusz

Pierwsi z napastników wpadli na żołnierskie pilum, którymi najeżony był okrąg i odnieśli dotkliwe rany, jednak po chwili, przy ataku kolejnego szeregu wrogów, ginie pierwszy legionista i Germanie wdzierają się do środka okręgu, ponieważ jak mówi stara zasada „przerwany szyk jest jak most z wielką dziurą pośrodku”. Przed Rzymianami roztacza się widmo porażki i śmierci lub niewoli daleko od słonecznej ojczyzny, gdy nagle dowódca germanów zamierza się na Klaudiusza Lucjusza. Jednak ten uchyla się i w rezultacie Germanin uderza mieczem w worek z bursztynem.

I nagle wszystko dookoła drży i zaczyna wirować. Hełmy legionistów zmieniają kolor  a na ich czubkach wyrastają kolce. Pilum zmieniają się w karabiny (mannlichery)*. Żołnierze są zdziwieni, przerażeni i jednocześnie zaciekawieni mannlicherami. Germanie mają szare koszule i czapki ze srebrnymi orłami, niektórzy również trzymają w rękach karabiny.

Najbardziej jednak zmienia się krajobraz. Znika las  a pobliska wioska, którą karawana mijała kilkanaście minut temu zmienia się całkowicie.  Nędzne lepianki łączą się w potężną budowlę z wysoką wieżą zakończoną iglicą,  murowaną z równych czerwonych cegieł, obok której przejeżdża wielka, dziwna, czarna machina z wozami na metalowych kołach buchająca z jednej z miniaturowych wież białym dymem. Z wozów wysiadają,  niczym z paszczy drapieżników dziwnie ubrani ludzie.

Po chwili jednak wszystko wraca do swojej prawdziwej formy. Germanie przerażeni tym, co widzieli, uciekają do lasu, pozostawiając leżący na drodze bursztyn .

Poległo dwóch żołnierzy, których Klaudiusz Lucjusz każe pochować pod jednym z drzew. Członkowie karawany podobnie jak ich przeciwnicy są przestraszeni tym, co przed chwilą widzieli. Mają również ochotę uciec do lasu, jednak strach przed ponownym spotkaniem z Germanami jest większy, niż przed na wpół nierealnym zagrożeniem. Pachołkowie szczypią się nawzajem, aby się upewnić czy to, co przed chwilą widzieli wydarzyło się na jawie. Dopytują się jeden drugiego o szczegóły.

  • A widziałeś, jaki długi był ten wielki dom? – pyta jeden z nich.
  • To pewnie jakaś tutejsza siedziba Cezara. Kiedy wrócimy do Modicii wystrugam takie coś mojemu Rufusowi – odpowiada drugi.

Wkrótce resztki bursztynu trafiają na wozy. Karawana rusza szybko na południe, aby czym prędzej oddalić się od tego dziwnego i zaklętego miejsca. Klaudiusza Lucjusza zaintrygowała jednak owa tajemnicza budowla z wieżą. Od dziecka lubił nietypowe budynki, szybko więc zanim czas zatrze w pamięci obrazy, naszkicował budowlę na kawałku papirusu.

Po upadku Cesarstwa papirus z naszkicowaną budowlą, wraz z całym dobytkiem potomków Klaudiusza  Wandalowie, którzy splądrowani Italię wywieźli na Półwysep Iberyjski. W ósmym wieku ukradli go stamtąd Arabowie, kiedy to opanowali prawie cały półwysep, a  kalif Quasin al Rashid podarował go wodzowi Seldżuków. Po utworzeniu Imperium Osmańskiego przejął go wraz z całym majątkiem Seldżuków sułtan Osman I. Wiele lat później otrzymał go w darze za zasługi wielki wezyr Kara Mustafa, który pośród licznych skarbów woził ze sobą również swoją bibliotekę. W ten sposób po bitwie pod Wiedniem wraz z licznymi  łupami z tureckiego obozu papirus  stał się własnością Austriaków. Habsburgowie w czasie wojen śląskich, chcą obłaskawić swojego pogromcę, podarowali go królowi Prus, a Wilhelm Hohenzollern I umieścił szkic  w Muzeum Pergamońskim.

W roku 1907  cesarz Wilhelm Hohenzollern II rozkazał swojemu architektowi, Hansowi  Blunckowi budowę dworca na granicy rosyjsko-pruskiej w małej wsi Skalmierzyce . Podczas tej audiencji władca Niemiec nie był zadowolony. Wypomniał Blunckowi zły stan dróg w cesarstwie, ponieważ Blunck zastępował tymczasowo ministra infrastruktury. Na koniec zapowiedział, że jeżeli dworzec nie spodoba się mu, usunie go ze stanowiska nadwornego architekta.

Po zakończeniu audiencji Blunck wrócił zdenerwowany do domu, przebrał się i poszedł do muzeum Pergamońskiego. Tam zaczął przeglądać eksponaty z czasów Cesarstwa Rzymskiego w poszukiwaniu pomysłu na projekt dworca. Nagle jego wzrok przykuł niewielki papirus z naszkicowaną budowlą, która w niczym nie przypominała typowych budowli z okresu cesarstwa rzymskiego.  Ambitny architekt wiedział już, co powstanie na granicy i stanie się symbolem wielkości młodego cesarstwa.

Jak głosi legenda, Blunck w młodości przebywał w Monzie i tam dowiedział się o Klaudiuszu Lucjuszu i jego przygodzie na bursztynowym szlaku. Aby go upamiętnić, potajemnie wyniósł papirus z muzeum, a potem w trakcie budowy dworca, ukrył go pod cegłami, zakrytymi popiołem w jednym z kominków sali balowej dworca, gdzie szkic podobno spoczywa do dzisiaj.

 

*genewskie płachty  – w Genewie produkowano bardzo wytrzymałą bawełnianą tkaninę, która była  inspiracją dla twórców jeansów.

*Modicia to dziś Monza – miasto w północnych Włoszech

*pilum – włócznia rzymskiego legionisty

*mannlicher – karabin z czasów I wojny światowej

Wiktoria Korzeniewska - W świecie zagadkowego dworca...

Wiktoria Korzeniewska

W świecie zagadkowego dworca…

 Obudziłam się w lipcowy słoneczny poranek. Dzień ten zapowiadał się jak każdy inny. Niespodziewanie wbiegła do pokoju moja młodsza siostra.

– Ada, chodź na śniadanie – krzyknęła. Po chwili już jej nie było.

Słyszałam jak mówiła mamie, że w pokoju nikogo nie ma. Pomyślałam od razu, że sobie żartuje. Ubrałam się i weszłam do kuchni. Nikt na mnie nie zwrócił uwagi.

– Cześć, co jest na śniadanie? – zapytałam zaciekawiona, jednak nie dostałam żadnej odpowiedzi.

– Halo! Jestem tutaj!. – Nikt mi nie odpowiadał. Byłam pewna, że wszyscy robią sobie ze mnie żarty.

Bez większego namysłu wzięłam plecak i pojechałam autobusem do szkoły. W automacie pod szkołą kupiłam batona, bo byłam bardzo głodna. Następnie pobiegłam szybko do klasy, aby się nie spóźnić na lekcje. Zaczęły się zajęcia. Nauczyciel sprawdzał obecność.

– Jestem  – powiedziałam, gdy wyczytał moje nazwisko.

– Dlaczego nie ma Ady Nowak? – zapytał wychowawca.

– Wczoraj z nią rozmawiałam i powiedziała, że przyjdzie dzisiaj do szkoły – rzekła moja przyjaciółka Ania.

Nie rozumiałam, dlaczego wszyscy mnie traktują jak powietrze. Postanowiłam zostać na lekcji. Podczas odkładania zeszytu do plecaka, wypadło z niego zdjęcie. Wyglądało na bardzo stare. Był na nim wielki budynek, a na odwrocie widniał napis: „Nowe Skalmierzyce”. Nie wiedziałam, co to oznacza i co zrobić z fotografią. Byłam pewna jednego. To już nie były żarty. Wyszłam ze szkoły, nie czekając na kolejne lekcje. Weszłam do pierwszego autobusu. Jechał do Nowych Skalmierzyc. Z tego wszystkiego był jeden plus, nie musiałam płacić za bilet.

Gdy wysiadłam na przystanku w Nowych Skalmierzycach, postanowiłam pójść przed siebie. Nagle ujrzałam wielki budynek, był cały z cegły, miał wiele zdobień w większości beżowych. Na środku była ciemna wieżyczka. Od razu wiedziałam, że to jest budynek ze zdjęcia. Podeszłam bliżej i zorientowałam się, że stoję obok dworca kolejowego. Niewiele mi to dało, ale chociaż wiedziałam, że mam jakiś trop. Weszłam do środka. Było tam wiele dzieci, jak i dorosłych. Zaczęłam szukać wskazówek, które mogłyby mi pomóc. Ale nic nie znalazłam. Postanowiłam kupić w automacie sok porzeczkowy, byłam bardzo spragniona. Gdy nachyliłam butelkę, niestety polałam się. „Fajtłapa!” – pomyślałam i wyrzuciłam butelkę do kosza. Nadal próbowałam znaleźć coś, co by mi pomogło, jednak na pierwszy rzut oka nic się nie wyróżniało. Nagle zauważyłam, że na mojej koszulce nie ma już plamy po napoju. Zrozumiałam, że to nie był zwykły sok, bo przecież plamy z soku porzeczkowego nie znikają po chwili. Pobiegłam do śmietnika, do którego wyrzuciłam butelkę. Znalazłam ją i szybko odkręciłam z nadzieją, że coś w niej jeszcze zostało. Zajrzałam do środka, jak i pod korek, jednak niczego nie znalazłam. Zrezygnowana, chciałam ponownie ją wyrzucić, jednak pomyślałam, że jeszcze coś może być pod etykietą. Oderwałam ją jak najszybciej i tam zobaczyłam numer „2”. Po tym zyskałam dużo więcej chęci. Nie mogłam wymyślić, co ten numer oznacza. Na początku myślałam, że to szyfr, potem, że ułoży się może w magiczny sposób numer telefonu. Aż w końcu pomyślałam, gdzie się znajduję. Przecież jestem na dworcu kolejowym, na którym jest peron o numerze 2. Szybko tam pobiegłam. Po drodze zobaczyłam dwóch policjantów pokazujących przechodniom zdjęcie z moją podobizną. Pytali się, czy podróżni mnie widzieli. Zorientowałam się, że rodzina zgłosiła moje zaginięcie na policję. Zaczęłam biec jeszcze szybciej, bo nie chciałam, żeby najbliżsi długo zamartwiali się moim zniknięciem. Po dotarciu na właściwy peron, nie miałam żadnego planu. Szukałam czegoś nieoczywistego, co pochodzi nie z naszego świata. Nagle jakaś mała, około sześcioletnia dziewczynka wbiegła na mnie i powiedziała: „Pies”. Ucieszyłam się, bo myślałam, że mnie widać. Podeszłam do jakieś pani z nadzieją, że również mnie widzi, jednak prawda była inna. Nadal byłam niewidzialna. Robiło się coraz ciemniej, więc postanowiłam wrócić do domu. Wsiadłam do autobusu i przez całą drogę myślałam o tej dziewczynce i o tym, co powiedziała. Wiedziałam, że to nie był przypadek.

Gdy dotarłam do domu pobiegłam od razu do mojego psa. Obejrzałam go całego bardzo dokładnie. Nic nie znalazłam, już chciałam położyć się na łóżko i iść spać, jednak zauważyłam na podłodze adresówkę Azora, którą miał zawsze na obroży. Chciałam ją założyć czworonogowi, jednak na jej odwrocie zobaczyłam kolejny grawer. Nigdy wcześniej go tam nie było. Napis błyszczał magicznie: „Magda”. To przecież  imię mojej zmarłej babci! Postanowiłam, że jutro dokończę tę zagadkę.

Rano popędziłam na cmentarz na grób mojej babci. Zaczęłam się modlić z nadzieją, że to mi pomoże. Pod koniec modlitwy usłyszałam jakiś głos, otworzyłam oczy i stała przede mną moja babcia.

– Babciu… ale ty nie żyjesz – byłam zdezorientowana.

– Ada, Ja zawszę będę żyła w twoich wspomnieniach i wyobrażeniach  – rzekła Magda.

– Ale ja nie wiem, co się dzieje, proszę! Pomóż mi, nie wiem, co mam robić – powiedziałam z lekkim strachem jak i z radością, że zobaczyłam dawno niewidzianą, bliską mi osobę.

– Margarita – szepnęła babcia.

– Co? Co z rym zrobić? – Nie uzyskałam odpowiedzi, bo już zniknęła.

Nie miałam zielonego pojęcia, co oznaczało wypowiedziane przez babcię słowo. W momencie, w którym wpisałam „Margarita” w Internet, wyskakiwały same pizze. Wiedziałam, że nie mogło chodzić o pizzę, bo to by było za łatwe. Zaczęłam szukać bardziej intensywnie. Po około 30 minutach znalazłam ulicę Margarita. Znajdowała się ona niedaleko. Jak najszybciej pobiegłam na autobus i dojechałam do tej ulicy. Było kilka domów, jednak każdy wyglądał na zamieszkany oprócz jednego. Weszłam do niego ostrożnie. Nagle przed nogami przebiegła mi mysz. Wystraszyłam się i jak najszybciej wybiegłam z budynku. Po chwili ponownie postanowiłam do niego wejść. Nie wiedziałam, czego szukać. Cała chatka była wykonana z drewna, dosyć mała, w środku znajdowało się niewiele rzeczy. Moją uwagę przykuł bardzo stary telewizor. Próbowałam go włączyć pilotem, jednak prąd był odcięty. Po ponad dwóch godzinach rozmyślania i sprawdzaniu innych rzeczy zmęczona położyłam się na łóżko, aby chwilę odpocząć. Poczułam coś twardego. Zdjęłam narzutę, pod którą nic nie było. Następnie ściągnęłam prześcieradło, tam znów nic. Postanowiłam przeciąć materac i po chwili ukazał mi się stary telefon. Włączyłam go, ale nie działał. Obok był zapisany jeden numer i napis „Zadzwoń”. Zadzwoniłam bez zastanowienia. Po chwili odezwał się głos. Powiedział: „Zacznij od początku”. Pierwszy pomysł, na jaki wpadłam, to powrót na dworzec kolejowy w Nowych Skalmierzycach, czyli do początku tych wszystkich zagadek.

Pierwsze, co zauważyłam po dotarciu na miejsce, ścięło mnie z nóg. Okazało się, że nie ma w ogóle ludzi. Zmartwiło mnie to trochę, bo poczułam się nieswojo. Ale i tak postanowiłam zostać i poszukać odpowiedzi. Podczas poszukiwań otworzyłam drzwi do toalety i wtedy się przeraziłam. Stała tam ta sama dziewczynka, co ostatnio na mnie wpadła.

– Hej, co tutaj robisz? – zapytałam spokojnie.

– Ja tu przyszłam  – odpowiedziała zmieszana.

– A jak masz na imię? – Nie wiedziałam jak dotrzeć do dziewczynki.

– Amelka jestem  – rzekła bardziej odważnie.

– Ja jestem Ada, a co się stało, że jesteś taka wystraszona? – spytałam zaciekawiona.

– No, bo nikt mnie nie widzi, wszyscy mnie ignorują  – odparła zasmucona.

– Nie przejmuj się, mnie również nikt nie widzi, razem to naprawimy – odrzekłam, próbując ją pocieszyć.

Następnie zaczęłyśmy razem szukać rozwiązania.

– Ada, znalazłam coś – krzyknęła Amelka.

– Już biegnę  – odpowiedziałam i dobiegłam do niej.

Na peronie numer 1, na podłożu znalazła znak „X”. Popukałam po kostce i zorientowałam się, że pod jedną z nich jest pusta przestrzeń, w odróżnieniu od innych. Zaczęliśmy szukać narzędzia, którym mogłybyśmy podważyć kostkę. Znalazłam śrubokręt. Włożyłam go w małą szparę i podważyłam. Pod tą kostką był sejf, do którego potrzebowałyśmy kodu.

– I co teraz zrobimy? – spytałam z nadzieją, że Amelka zna odpowiedź.

– Myślałam, że ty wiesz, co teraz mamy zrobić – powiedziała zmartwiona.

– Damy radę, musimy znów czegoś poszukać – rzekłam pocieszająco.

Wyciągnęłyśmy sejf i obejrzałyśmy go dokładnie. Nie było na nim nic szczególnego. Po chwili znów krążyłyśmy po całym dworcu. Amelka znalazła pomieszczenie, które było zamknięte. Pobiegłam do jednej z kas i zaczęłam przeszukiwać szuflady, aż w końcu znalazłam jakiś klucz. W okamgnieniu znalazłam się przy Amelce z nadzieją, że ten klucz będzie pasował. Powoli wkładałam klucz do zamka i go na końcu przekręciłam. Okazało się, że to jest strzał w dziesiątkę. Wbiegłyśmy do pomieszczenia. Było tam biurko i mnóstwo szafek. Od razu zaczęłyśmy szukać jakieś liczby. Jednak nic nie mogłyśmy znaleźć. Większość szafek była wypełniona dokumentami. Jedynie jedna zawierała w sobie historię dworca. Przeczytałam ją i dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, niestety uznałam, że żadna z nich nie miała jak nam pomóc.

– Ada, a o czym było to, co przeczytałaś? – zapytała Amelka.

– O niczym, co nam pomoże. Głównie o historii dworca, dacie powstania i tak dalej – odrzekłam zasmucona.

– A w którym roku powstał ten dworzec kolejowy? – spytała, jakby miała jakiś pomysł.

– 31.09.1896 r. Ale w czym nam to pomoże? – odparłam i czekałam niecierpliwie na jej odpowiedź.

– Ta data to może kod do sejfu – powiedziała z satysfakcją.

Szybko pobiegłyśmy do kasy pancernej. Zaczęłam wpisywać kolejno liczby „31091896”. Przed kliknięciem przycisku potwierdzającego kod wzięłam głęboki oddech i zamknęłam oczy. Po ich otworzeniu ujrzałam otwarty sejf. W nim na pierwszy rzut oka nic nie było, jednak po włożeniu dłoni poczułam kawałek szkła. Wyciągnęłam je od razu.

– Co z tym mamy zrobić? – zapytałam Amelki.

– A dasz mi na chwilkę? – odrzekła po chwili zastanowienia.

– Tak, jasne  – odpowiedziałam.

Amelka zaczęła dokładnie oglądać przedmiot. Bardzo skupiona, odwracała szkło z jednej strony na drugą. Nagle usłyszałam trzask, spojrzałam ponownie na nią i okazało się, że zbiła szkło. Chciałam już na nią zacząć krzyczeć. Jednak obejrzałam się za siebie i zobaczyłam tłum ludzi. Obydwie szybko wstałyśmy i popędziłyśmy do jednej z kas.

– Dzień dobry  – zaczęłam mówić do sprzedawczyni.

– Która jest godzina? – dokończyła Amelka.

– Jest 15:43 – odpowiedziała kasjerka z uśmiechem. Obydwie bardzo się ucieszyłyśmy, że wszystko wróciło do normy.

W domu cała rodzina już na mnie czekała. Opowiedziałam im od razu całą historię. Niestety nikt mi nie uwierzył.

Od tamtego zdarzenia minęły już prawie dwa lata, jednak nadal nie mogę o nim przestać myśleć. Obiekty historyczne chyba lubią płatać figle i nie dają o sobie zapomnieć. Ja na pewno będę pamiętać! Dzięki tej zagadce przeżyłam nie tylko niesamowitą przygodę, ale zyskałam także moją najlepszą przyjaciółkę Amelkę. Do dziś wspólnie wspominamy tę historię, którą spisałam i włożyłam do szuflady wraz ze starym zdjęciem dworca. Może ktoś kiedyś ją przeczyta, weźmie w dłonie wyblakłą fotografię, a wtedy… Ale to już pewnie będzie inna opowieść.